An edition of Ulica Żółwiego Strumienia (1995)

Ulica Żółwiego Strumienia

Wyd. poprawione.
  • 5.00 ·
  • 1 Rating
  • 1 Want to read
  • 0 Currently reading
  • 1 Have read
Not in Library

My Reading Lists:

Create a new list

Check-In

×Close
Add an optional check-in date. Check-in dates are used to track yearly reading goals.
Today

  • 5.00 ·
  • 1 Rating
  • 1 Want to read
  • 0 Currently reading
  • 1 Have read

Buy this book

April 4, 2020 | History
An edition of Ulica Żółwiego Strumienia (1995)

Ulica Żółwiego Strumienia

Wyd. poprawione.
  • 5.00 ·
  • 1 Rating
  • 1 Want to read
  • 0 Currently reading
  • 1 Have read

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

             ULICA ŻOLWIEGO STRUMIENIA

Warszawa, Dom Książki 1995, ISBN 83-9003-585-5
Warszawa, Wyd. Twój Styl 2004. ISBN 83-7163-263-0

Recenzje, omówienia, wywiady,noty ukazały sie na lamach pism:

  1. "Twój Styl"
  2. "Kobieta i Zycie"
  3. "Pani"
  4. "Swiat Kobiety"
  5. „Zwierciadlo"
  6. "Nowe Ksiazki"
  7. "Polityka"
  8. "Wiez"
  9. "Rzeczypospolita"
  10. "Express Wieczorny" (Warszawa)
  11. "Nowe Kontrasty"
  12. "Dziennik £ódzki" (£odz)
  13. "Wiadomoœci Dnia" (£ódz)
  14. "Gazeta Opolska" (Opole)
  15. "Gazeta Pomorska" (Bydgoszcz)
  16. "Ilustrowany Kurier Polski" (Bydgoszcz)
  17. "Informator Tygodniowy" (Skierniewice)
  18. "Gazeta Stoleczna" (Skierniewice)
  19. "Nowosci" (Toruñ)
  20. "Ilustrowany Kurier Polski" (Bydgoszcz)
  21. "Wiadomosci" (Kraków)
  22. "Kultura" (Paryz)
  23. "Nowy Dziennik" (Nowy Jork)
  24. "Dziennik Polski" (Londyn)
  25. "Glos Katolicki", Tygodnik Polonii (Francja, Belgia,
    Niemcy)
  26. "Zwiazkowiec" (Toronto)
  27. "Glos" (Warszawa)
  28. „Glos”List Oceaniczny (Toronto)
  29. Nowy Kurier (Toronto)
    30..Dziennik (Toronto)
  30. www.amazon.com

Ulica Zolwiego-Strumienia by Aleksandra Ziolkowska-Boehm
This is beutifuly written one year diary from Dallas, Texas with the author's recollections of her childhood, school and university years, travels abroad, meetings people with well recoznized names and achievements. The author's impressions of the USA, Canada and Poland are presented. The book is warm, funny, sad, sarcastic, idealistic, melancholic and witty. Many animal stories and personal experiences from different places in Europe and North America are included. The book had many favorable rewievs by magazines in Poland, and many letters from readers were sent to the pubisher. ...

.

FRAGMENTY RECENZJI:

"Co szczegolnie mnie fascynuje w autobiograficznym pisarstwie Ziolkowskiej to jej pogoda ducha, zyczliwosc do swiata i ludzi, o ktorych zawsze pisze dobrze".
Antoni Romanowski, TWÓJ STYL Nr 10/1995 .

"Ulica Zolwiego Strumienia" jest cenna lektura dla wszystkich, ktorych interesuje poszukiwanie samego siebie nagle konieczne, uswiadomione, bo czynione w okolicznosciach, ktore temu zupelnie nie sprzyjaja. Sklaniaja raczej do pokory, podporzadkowania, wsluchania w nowe, wazniejsze, trudne.(...) Ksiazka jest fascynujaca dla tych czytelnikow, ktorzy potrafia docenic indywidualnosc kobiecego pisania o sobie - o wlasnych przezyciach, o relacjach ze swiatem i ludzmi. Bliskimi i obcymi. Dotykalnymi i odleglymi. Tymi, ktorzy zyja obok nas wlasnym, realnym zyciem, i ktorych byty kreujemy pod ich nieobecnosc.
Anna Brzozowska, KOBIETA I ZYCIE 5/20/1995

.
"Zafascynowal mnie obraz Ameryki. Opisuje Ziolkowska kraj ludzi zapracowanych, zyjacych z pracy i praca, kazdego dnia od rana do wieczora. Fascynuje ich to, co robia. Maja ambicje, chca piac sie w gore po szczeblach kariery zawodowej, uczyc, poznawac nowe, tworczo spedzac zycie".
Janusz Paluch, WIADOMOSCI (Krakow) Nr 10/1995

.
"Ksiazka sklada sie z dwu rownoleglych czesci: notatnika z pobytu w Stanach (...) - oraz wspomnien z calego wlasciwie zycia, od dziecinstwa w Lodzi, studiow, przez rozlegly rozdzial kontaktow, wspolpracy i przyjazni z Wankowiczem, az po peregrynacje na kontynencie amerykanskim. Wszystko to nieco chaotyczne ale pelne uroku w bezposredniosci, optymizmie zyciowym (...). Ksiazka wciaga, do autorki nabieramy sympatii. Ameryka staje sie barwna, a material anegdotyczny – frapujacy. Dobrze dobrane i swietne technicznie zdjecia."
(nk) POLITYKA 08/05/ 1995 .

"Co przyciaga do takiej ksiazki? Chyba bezpretensjonalnosc i szczerosc Autorki. Ona opowiada, jak przy kominku przyjaciolom, o sobie. (...) Jej sile stanowi to, ze kazdy moze sie w niej odnalezc wlasnie dzieki swoistej potocznosci spraw i przezyc.(...) Wielu czytelnikow przyciagnie zapewne do ksiazki takze przywiazanie Autorki do polskosci i sledzenie jej sladow po swiecie.(...). Ksiazka tez jest ciekawa przede wszystkim dlatego, ze Autorka, piszac o sobie, pisze po prostu o czlowieku - jednym z wielu, jednym z nas".
Marcin Kula, WIEZ, listopad 1995 .

„Niebanalne sa rowniez uwagi na temat Polski widzianej z oddali i z bliska. Autorka cieszyla sie swoboda poruszania po swiecie. Patrzy wiec na kraj inaczej niz jego mieszkancy. Umie zdobyc sie na dystans w ocenie sytuacji, a jednoczesnie nie traci poczucia glebokiej z nim wiezi".
Maja E.Cybulska, KULTURA (Paryz) listopad 1995 .

"Ksiazka jest ciekawym wynalazkiem pisarskim: w 16-miesieczny dziennik z pobytu w Dallas wkomponowane sa bardzo osobiste wspomnienia, refleksje, opisy zdarzen z zycia prywatnego, spolecznego, politycznego. Sa to dwie ksiazki w jednej. Bogactwo przedstawionych faktow, zdarzen, wielosc obrazow przezyc, zwierzen, wspomnien pozwala nam lepiej poznac autorke. Szczerosc jej wypowiedzi wzbudza zaufanie i podziw. Nie kazdy umie pisac tak otwarcie o sprawach osobistych, rodzinnych, towarzyskich. Poznajemy bardzo wielu przyjaciol i znajomych samej autorki, m.in. Wankowicza, z ktorym wspolpracowala w czasie kilku ostatnich lat jego zycia. Jego przyjaciele stali sie pozniej jej przyjaciolmi. Spotkania w kraju, w Ameryce, Kanadzie, w wielu innych miejscach swiata z ludzmi ciekawymi i madrymi wzbogacily jej osobiste doswiadczenia, pozwolily lepiej zrozumiec wiele spraw natury politycznej, ogolnoludzkiej. Wiele ciekawych spostrzezen znajdujemy w rozdzialach poswieconych odrebnosci kultur europejskiej i amerykanskiej. Codziennosc w Ameryce, jej problemy, bolaczki, sukcesy, radosci i smutki - to wszystko dzieki bardzo szczegolowym opisom staje sie znajome i bliskie. Wspaniale przedstawia swoich przyjaciol - wielkich pisarzy, dziennikarzy, artystow roznych dziedzin sztuki. Ma autorka wrazliwosc szczegolnego rodzaju, ktora pozwala jej zblz¿yc sie do ludzi znanych i popularnych, ktorzy chronia swoja prywatnosc. Jej spokoj, usmiech, latwosc w kontaktach, sprzyja zwierzeniom, otwieraniu serc, domow, archiwow. Nie mozna na chlodno czytac tej ksiazki. Fragmenty poswiecone rodzicom, synowi, Wankowiczowi, przyjaciolom czyta sie z zainteresowaniem. Umie autorka zapamietac chwile, gdy ktos jej pomogl, ofiarowal swoj czas, dodal otuchy w wielu nielatwych momentach jej zycia - wspomina o tych ludziach z czuloscia, wdziecznoscia.
Jest ta ksiazka ponadto pewna kronika ostatnich lat. Wszystkie sprawy wazne w zyciu Polski, Europy, swiata odnalezc mozna na jej kartkach. Swiadczy to o wielosci zainteresowan autorki, bogactwie przezyc, ktore pieknie potrafila opisac i utrwalic. W zyciu kazdego czlowieka sa chwile dobre i zle. Radosci i smutki w zyciu Aleksandry Ziolkowskiej przeplataly sie jak w zyciu kazdego z nas. Wielu czytelnikow, ktorzy znaja jej poprzednie ksiazki uraduje pointa, ze zycie znanych, waznych osob, wcale tak bardzo nie rozni sie od naszego. Sa tak samo uwiklani w problemy, klopoty, tragedie. Ciesza sie z wydarzen milych, martwia choroba, odejsciem bliskich. Maja dzieci i rozne z nimi zwiazane radosci i trudnosci. Podrozuja, poznaja ludzi. Potrafia jednak te swoje przezycia zatrzymac na kartce papieru (...). I o tym chyba jest ta ksiazka, do przeczytania ktorej zachecam serdecznie wszystkich ciekawych swiata, ktorzy z roznych powodow nie moga odbywac tak pasjonujacych podrozy, nie moga zamieszkac przy bulwarze Zolwiego Strumienia". Anna Mieszkowska, DZIENNIK POLSKI (Londyn), 05/02/1995

.
"Pisze o róźnych krajach, ich kulturze, sztuce, klimacie, ludziach... Odrebnosc kultur europejskiej i amerykanskiej fascynuja ja, i ta fascynacja porusza nas, czytelników. Udaje jej sie pobudzic nasza ciekawosc, chec poznania tych samych miejsc, tych samych ludzi.(...). Lektura poruszajaca, dajaca wiele do myslenia. Fragmenty poswiecone rodzicom, synowi, Wankowiczowi, przyrodzie, zwierzetom, ludziom bliskim czyta sie ze szczególnym wzruszeniem.(...). Ma pasje poznawania wciaz nowych ciekawych, wybitnych osobowosci. Tropi ich slady, szuka po calym swiecie. Wszedzie, gdzie sie znajdzie, zauwaza cos intrygujacego, godnego zbadania, poznania, opisania....".
Anna Mieszkowska, NOWE KSIAZKI Nr 6 1995 .

"Przejscie z cywilizacji obrazów w kraine mysli ma ogromne wartosci terepeutyczne. Lektura "Ulicy Zólwiego Strumienia" taka role pełni znakomicie, rytm tej prozy mozna przyrównac do zdrowego, równego bicia serca. Dla mnie stala sie zródlem bardziej optymistycznego spojrzenia na wlasne zycie i zyczliwszego spojrzenia na bliznich. I to trwa.(...) Nie wyraza w swojej ksiazce zdecydowanych pogladów, autorytatywnych sadów, nie ma w niej stwierdzen ex cathedra itp. Zostawila wrazenia, odczucia, wszystko to otwarte, niedopowiedziane , wieloznaczne. (...) Wszystkie postaci zaludniajace ksiazke, a jest ich niemalo, przedstawione sa od swej najlepszej strony. Autorka prezentuje je indywidualnie, bez zwracania uwagi na ich polityczne umiejscowienie. To rzadki w dzisiejszych czasach bezcenny przypadek. (...) Pod ascetycznym, wyzbytym z emocji stylem mozna dostrzec osobowosc wrazliwa, myslaca i troszczaca sie o swych bliskich.(...) Lektura "Ulicy Zólwiego Strumienia" miala u mnie najwiekszy oddzwiek w sferze emocjonalnej, czyli w tym, co najtrudniej poddaje sie wszelkim opisom i analizom (...)".
Andrzej Jacyna: "Ulica... Zywego Strumienia",PRZEGLĄD POLSKI- NOWY DZIENNIK (Nowy Jork) 27 lipca 1995. .

"Ameryka stala sie jej drugą ojczyzną, stamtąd pochodzi jej maz, tam wyksztalcil sie i rozpoczal prace jej syn. Polska jest jednak wciaz pierwsza, najgoretsza pasja i miloscia. Pisarka nie ukrywa zreszta swoich uczuc, doskonale je opisuje na kartach ksiazki "Ulica Zólwiego Strumienia" (1995), Ziólkowska to typ pisarki, ktora kocha ludzi, opisuje ich losy, dzieje, historie i dramaty. Utrwala i ocala swiat w jego dawnej, czasami lepszej, a na pewno bardziej ludzkiej postaci.(...).
Hanna Karas, "Pisac z pasja i miloscia", GLOS (Warszawa) Nr 209. 30 pazdziernika 2 listopada 1998

.
"Ksiazka "Ulica Zólwiego Strumienia", pisana w formie dziennika w czasie 16-miesiecznego pobytu w Dallas, przykuwa uwage czytelnika od pierwszej do ostatniej strony (...)".
FORUM POLONIJNE Nr 6. 1996 .

"...Dallas (...) byl miejscem, gdzie notowala swe przezycia, ale tez odskocznia do przemyslenia swego dziecinstwa, szkoly, doswiadczen z wedrówek po swiecie. I uczuc/ (...)Kogoz tam niema na tej liscie - od Wankowicza, Singera, Milosza do Ingrid Bergman. (...). Jest amerykanska wspólczesnosc w Dallas, zycie w nim, przetykane jest jak tort kremem i bakaliami - odnosnikami do wspomnien, zdarzen w Polsce i przezyc pani Aleksandry
Wieslaw Rogowski "Aleksandra Ziólkowska-Boehm", NOWE KONTRASTY styczen 1998

.
"Amerykanski pisarz, John Guare, w sztuce "Szósty stopien oddalenia" twierdzi, ze na calym swiecie miedzy jednym a drugim czlowiekiem jest zaledwie szesc innych osób, owych tytulowych "stopni oddalenia". Musze przyznac, ze ta mysl towarzyszyla mi bezustannie przy lekturze "Ulicy Zólwiego Strumienia", autobiograficznej ksiazki Olenki. Nie znalysmy sie jeszcze osobiscie: tym bardziej zdumialo mnie mnie odkrycie, iluz mamy wspólnych znajomych. (...) Zaskoczylo mnie to, ze Olenka o wszystkich ludziach, których zna, pisze zyczliwie, z wieloma wydaje sie zaprzyjazniona, bardzo wielu nazywa przyjaciólmi (...).
Maria Bojarska rozmawia z Anna Mieszkowska i Aleksandra Ziólkowska-Boehm, ZWIERCIADLO styczen 1999

„Czytajac ksiazki Aleksandry Ziolkowskiej-Boehm wchodzi sie stopniowo w jej swiat wypelniony przyjazniami i przyjaciolmi, dobrymi znajomymi, wspomnieniami z roznych miejsc czy sytuacji. Ksiazki sa niezwykle szczere, pozbawione fikcji literackiej, zmiany imion, miejsc. Daje to duzy ladunek emocji w odbiorze, zbliza czytelnika do zycia Autorki, ktore jest bogate, pobudza do refleksji”.
Joanna Sokolowska-Gwizdka rozmawia o ostatniej ksiazce, literaturze i zwierzetach, GLOS dodatek kulturalny LIST OCEANICZNY, (Toronto) maj 2003 .

„Jest to książka w zasadzie autobiograficzna, podana w interesującej, podwójnej jakby formie dziennika przerywanego obszernymi rozdziałami wspomnień, czy raczej obszernej narracji autobiograficznej, przerywanej krótszymi urywkami dziennika, pisanego przez prawie półtora roku w różnych miastach amerykańskich (Wilmington, Dallas, Austin, Fayetteville, Houston, Colorado Springs, Denver...) Partie dziennika sygnowane są drobniejszym drukiem.
Zdumiewa otwartość, szczerość Autorki w spisaniu swego życia. Sprawia zaś ona to, że poznaje się Autorkę au fond, towarzyszy się jej we wszystkich etapach jej życia, w jej radościach i troskach, poznaje się dobrze jej rodziców, dziadków, rodzeństwo, przyjaciół ( o nieprzyjaciołach nie pisze, tylko czasem „mimochodem” ), znajomych, a ma ich bez liku; indeks nazwisk zamieszczony w końcu książki obejmuje petitem 17 stron. Najbarwniejsze i najciekawsze są wspomnienia ze współpracy z Melchiorem Wańkowiczem i późniejszej samodzielnej, mozolnej pracy nad jego spuścizną; z rozmów z ludźmi wiele znaczącymi w naszym życiu, jak przykładowo ze Zbigniewem Brzezińskim, Janem Nowakiem – Jeziorańskim, Władysławem Tatarkiewiczem, Czesławem Miłoszem, Izaakiem Singerem, Ryszardem Kapuścińskim itd., itd.; z przezwyciężania wielu trudności w życiu osobistym i zawodowym.
Autorka pisze we wstępie książki, że „ traktuje czytelnika jak dobrego znajomego, któremu chciałaby więcej powiedzieć o sobie.” Powiedziała zaś tak wiele, że się ją dobrze poznało - jak długoletniego i miłego przyjaciela. To dużo ! To bardzo dużo !
Czytając zaś o jej drodze i dróżkach życia, przywołuje się aż nazbyt często swej pamięci własne drogi i dróżki, które w jakiś dziwny sposób przeplatają się z drogami i doświadczeniami Pani Aleksandry, jak w jakiejś gęstej tkaninie - myśli o nauce, o studiach, o lekturach, o pracy twórczej, o kwerendach wszelakich do prac własnych i o trudnościach z tym związanych.
Wiele stron splecionych zostało z wewnętrznym życiem państwa, z zawirowaniami politycznymi, ze stanem zagrożenia, z odżywczymi myślami na te tematy wybitnych jej przyjaciół, a już szczególnie mistrza jej lat młodych - Melchiora Wańkowicza, którego dziełami i archiwum zajmuje się po dzień dzisiejszy, opracowując i wydając dzieła Wańkowicza oraz dzieła z jego twórczością związane.
Szczęśliwi są ludzie umiejący nawiązywać i utrzymywać kontakty z osobami interesującymi, znaczącymi i pomocnymi zarazem. Taką szczęśliwą osobą jest niewątpliwie p.Ziółkowksa – Boehm, aczkolwiek - jak wyznaje patrzyła na niektórych ludzi „chłodno, rozsądnie i logicznie”, wsłuchując się jednak w ich opinie. W gronie przyjaciół łatwiej się dochodzi do celów, które się sobie postawiło. Zaś konsekwencja i upór w dążeniach doprowadza zwykle do osiągnięcia upragnionych celów. Pani Ziółkowska-Boehm wiele ich osiągnęła cum laude. Wyznania zaś jej jak je osiągnęła, jakimi drogami, z jakimi trudnościami się borykając, z czyją i z jaką pomocą - szczerze i jasno w „Ulicy Żółwiego Strumienia” przedstawione, mogą być bardzo przydatne wielu ludziom, szczególnie młodym .
Wspaniałe są partie książki poświęcone synowi, wychowaniu, trudnościom wychowawczym, stosunkom syn – matka ! („ Matka nie tylko musi być, ale i wydawać się dziecku bez zarzutu. Inaczej nie jest dobra”), a także partie przywołujące dziadków, rodziców, rodzeństwo, męża - słowem życie rodzinne .
Stanowi przeto „Ulica” jakby swoisty paradygmat, wzorzec postępowania.
Czyżby i ten altruistyczny cel przyświecał p.Aleksandrze w pisaniu tej książki ?
Bardzo są też interesujące partie opisujące emigrantów, szczególnie wczesne ich lata, gdy zaczynają się posługiwać językiem kraju, w którym zamieszkują.. Autorka przytaczając przesłanie Ewy Hoffman (z „Lost Translation”) : „Ja - to ktoś inny w obu językach”, stwierdza, że„inność języka jest innością sposobów życia, myślenia i odczuwania”. Myśl zaskakująca, ale prawdziwa. Toteż nie powinno nas chyba niepokoić zachowanie się młodzieży polskiej, przejmującej zwyczaje i obyczaje młodych ludzi Kanady czy Stanów Zjednoczonych - tak odmiennych i tak bardzo rażących starszych Polaków.
Pani Aleksandra cytuje wiele interesujących myśli wybitnych Europejczyków, Azjatów i Amerykanów. Np. Mahatmy Gandhiego o siedmiu pogwałceniach podstawowych prawd i postaw ludzkich, których nie znałem : „Bogactwo bez pracy ; Przyjemność bez sumienia ; Wiedza bez charakteru ; Handel bez moralności ; Nauka bez człowieczeństwa ; Wiara bez ofiary ; Polityka bez zasad.”
Język A. Ziółkowskiej-Boehm, autorki kilku, czy kilkunastu interesujących książek - doktora polonistyki - jest bogaty, klarowny, narracja jej jest potoczysta, wartka, czyta się przeto „Ulicę Żółwiego Strumienia” z przyjemnością i uwagą”.
Jerzy Jasieński „Cieply strumien z Dallas”, „NOWY KURIERr” (Toronto) 1 grudnia 2004

.
(...)„Jest to rzecz osobliwa i nieszablonowa, to jest po prostu polska autobiografia Aleksandry Ziolkowskiej przeplatana z jej dziennikiem amerykanskim datowanym od stycznia 1993 roku. Czyta się to z wypiekami na twarzy, ale zaskakujaca jest tonacja narracji Ziolkowskiej o zyciu – jak na polskie standardy – nieszablonowym, ruchliwym, pelnym zdarzen opowiada jezykiem bardzo zwyczajnym, skromnym, jakby „nieodrywalnym” od poczucia zwyklosci i naturalnosci. Autorce jest dane mieć pasjonujace zycie i stykac się z dziesiatkami osob ciekawych, nawet slawnych. Ta plejada także nie wymusila na autorce make up typowego dla kolorowych, damskich pism. Nie wymusila, ponieważ Ziolkowska ma rzadki dar widzenia wielu spraw w pokorze i skromnosci, umie cieszyc się darami losu, a przede wszystkim docenia rzeczy proste: harmonie zycia i dobrodziejstwo milosci. Zachowala tez niemal dziecieca umiejetnosc cieszenia się dobrem. Wlasnie prostota wyroznia te pisarke z wszedobylskiego targowiska proznosci, jakie otacza nas na kazdym kroku. W tej ksiazce jest jeszcze jedna pasjonujaca kwestia: nakladaja się w niej „dwa czasy biograficzne” – ten polski i ten amerykanski; ich konfrontacja zderza ze soba dwa swiaty, ale zderza w jednym doznaniu, w jednostkowym doswiadczeniu. Pani Ola potrafila te szczegolne doznanie „poukladac w sobie”, nadac mu sens i z wszelkiego typu okolicznosci wydobyc to, co uklada się w system jakichs wartosci. Jakich? Ano już powiedzialem: dobro, harmonia, milosc.
W obu omowionych przypadkach (Janusza Glowackiego i Aleksandry Ziolkowskiej Boehm) mamy do czynienia ze znakomitym pisarstwem. Stawiajacym w nowym swietle dawne pojecie emigracyjnego losu. U Glowackiego i Ziolkowskiej materia powiesci jest w duzej mierze polsko-amerykanskie doswiadczenie. Ale miejsce szablonowego rozdarcia i alienacji zastepuje szukanie sensu i potwierdzenia wiary w wlasna droge zyciowa. Nowe czasy, nowe miejsca. Ale nie nowe kleski. Tak trzymac!”.
Leszk Zulinski „Jak bociany...” GLOS- THE VOICE (Nowy Jork) marzec 2005
.

“Pisarstwo Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm wymyka się klasyfikacjom. Do wymienionych wcześniej książek należy bowiem jeszcze dodaċ : “Diecezję Lódzką i jej biskupów”, bardzo osobistą “Ulicę Zółwiego Strumienia” oraz “Podróże z moją kotką”. Jedno jest pewne, czytając książki A. Ziółkowskiej-Boehm, zawsze można liczyc na: piękno słowa, życzliwośċ do świata i często, obcowanie z pięknymi kartami historii Polski”.
Edward Soltys Troskliwy powiernik GONIEC (Toronto) Nr 22 (77) 3-9 czerwca 2005
.
„Ulica..” jest dziennikiem z Dallas, gdzie obecnie mieszka pisarka. Pokazuje jej niezwykla codziennosc, zycie w odmiennej kulturze i obyczajach. Porownania sklaniaja ja do refleksji, zas te wywoluja siegniecie do wlasnych korzeni. Autorka wywoluje przeszlosc rodziny, wspomina dom rodzinny, miasto, w którym sie wychowala, szkole, kolezanki, kolegow.
W terazniejszosc wprowadza przeszlosc, przeszlosc zawsze wydaje sie ciekawsza, terazniejszosc przechodzi niezauwazona i dopiero stajac się przeszloscia nabiera patyny – zaczyna być wazna. Tak samo ludzie nabieraja mocy, wchodzac w czas przeszly, stajac się czescia historii. Pisanie w oddaleniu od kraju rodzinnego, wspomnienia owiane sa melnacholiaa tesknoty, lecz nasiakniete cieplem wyniesionym z tradycyjnego domu, gdzie czula mama dbala o sprawy codzienne,.a ojciec wdrazal zamilowanie do ksiazek”.
.
Agnieszka Buda-Rodriquez „Spotkanie z dr Aleksandra Ziolkowska-Boehm”, DZIENNIK, Toronto, 8-14 lipca 2005
.
INTERNET
.
www.amazon.com
Ksiazka trzyma w napieciu i uroku ludzi i autorki, August 12, 2001
Reviewer: A reader from Wroclaw, Polska Ksiazka trzyma w napieciu i wraca sie do niej jak do dobrego piwa! Uczy spojrzenia na wlasne zycie z dystansem, madroscia, cieplem. W depresyjnych czasach, jakie mamy wokol siebie, uczy jakby akceptacji ludzi i swiata, dostrzegania dobra. Ksiazka wprowadza w dobry nastroj i dobre nastawienie do siebie i innych. Moze byc terapia w zlych momentach, trudnych czy kryzysowych. Niewiele jest takich ksiazek, ktore uspokajaja, a ta przemowila do mnie swoim pieknem jezyka i spojrzenia na swiat. Za jej najwieksza zalete uwazam wlasnie pozytywne wrazenia, ktore wywoluje.
wzruszajaca, ciepla, madra ksiazka, February 15, 2001
Reviewer: A reader from New York, N.Y. Pisanie o sobie zawsze jest trudne, bo moze odslonic potwora, snoba, pustke i glupote. Ta ksiazka pokazuje osobe madra, myslaca,ciekawa swiata i ludzi, zyczliwa innym, kochajaca matke. Lubi innych ludzi, lubi zwierzeta. Wiele ciekawego o Polsce, jej srodowisku ludzi piora i nie tylko, o Stanach Zjednoczonych, ktore sa dosc trudne do jednoznacznej oceny. Za ten brak jednoznacznych, gotowych ocen i odpowiedzi - ogromnie cenie jej autorke.
Reviewer: Michael Kopacky (see more about me) from Washington, D.C. USA The book is written as a part autobiography and part diary. The autobiography is a literary form, which unlike other forms, shows the "ego" of the author. Aleksandra Ziolkowska-Boehm "ego" is delicate and fascinating! Many interesting details about life in America are shown with tact and good understanding. The book is written with talent and keeps its focus. It is difficult to stop reading; day after day it captures the imagination. Some fragments are almost like from a movie - dialog, description and people are very realistic.
wonderful, full of subtle charm and wisdom, August 17, 2000
Reviewer: Susan Puzio (see more about me) from Milwaukee, Wisconsin, USA I was taken by the positive outlook of the book, the authoree's insight - full of subtle charm and wisdom. It is like a glass of cool good mineral water on a hot day. I am happy to know enough Polish language and to enjoy it. It will be very good if the book appears in English. It shows Polish life in 1960-1980, immigrants stories, and wonderful impressions from Canada and the United States. I learned much about America from a book written by an immigrant.
Prawdy zyciowe, roznorodnosc losow ludzkich..., May 27, 2000
Reviewer: Leonrad Ratajczyk (see more about me) from Schaumburg, Illinois, USA W swej bardzo interesujacej autobiografii autorka przytacza rozne, takze filozoficzne stwierdzenia pozwalajace lepiej zrozumiec kazda prawde zyciowa. Ponadto zwraca uwage na wielka roznorodnosc ludzkich losow i wlasciwie oddaje atmosfere ostatnich kilkudziesieciu lat, zarowno w Polsce, jak i w Ameryce, zwlaszcza w USA, gdzie obecnie mieszka. Jest kopalnia roznych cennych spostrzezen i twierdzen wzbogacajaych wiedze o naszym zyciu. Osobiste losy Autorki dowodza, ze mozna byc bardzo czynnym i zapracownaym, a jednoczesnie zadowolonym z zycia, szczesliwym i otoczonym kochajacymi i kochanymi osobami.
Czekam na nastepne ksiazki o Ameryce....., April 4, 2000
Reviewer: Marek Perkowski from USA, Oregon Ksiazke "Ulica Zolwiego Strumienia" przeczytalem dwa razy. Prosta, nieudziwniona, prawdziwa, szczera i bardzo sympatyczna. Spotykam tam ludzi ktorych znalem z Polski - Wankowicz dla ktorego zrobilem kiedys jako student adres na rocznice Jego slubu; adres ten zostal zreprodukowany w innej ksiazce pani Ziolkowskiej. Taki prawdziwy jego portret, od Niego pewno nauczyla sie Autorka sympatii do ludzi, bezposredniosci i zmyslu obserwacji. Autorka wydaje sie byc "osoba bez zolci", naprawde umiejaca cieszyc sie zyciem i ludzmi, wrazliwa na piekno i na przyjazn. Ksiazka tchnie optymizmem, ciekawoscia swiata i entuzjazmem istnienia, jest w tym tak rozna od innych ksiazek wydawanych obecnie w Polsce, jak rowniez wielu ksiazek obrazujacych Polonie a pisanych przez pisarzy z Polski. Nie spotkalem autorki nigdy osobiscie, a od razu wydala mi sie bardzo bliska poprzez swoj sposob odczuwania, poprzez jej wizje Polski i Ameryki. Spotkalem wielu emigrantow-Polakow ktorzy nie lubia Polski, i innych ktorzy zdazyli juz znienawidziec Ameryke; najsympatyczniejsi to ci, co kochaja i widza dobre i w jednej i w drugiej krainie swojego zycia (bo Ojczyzne ma sie tylko jedna). Pani Ziolkowska nalezy do tych wlasnie energicznych Polek, ktore i tu i tu czuja sie jak u siebie w domu.
Ta ksiazka jest jednym z najprawdziwszych obrazow zarowno Polski jak i Ameryki z ktorymi sie spotkalem. Na taka wlasnie ksiazke czekalem od lat, i teraz bede szukal wiecej ksiazek o Ameryce tej autorki. END
+++++++

       FRAGMENTY LISTOW

"Lezy przeczytana ksiazka (czytalam ja wlasciwie przez jedna noc i przedpoludnie ciurkiem). Dawno nie zdarzylo mi sie to, jak za dawnych lat! (...). Szczerze powiedziawszy, kreci mi sie w glowie. Ulica Zólwiego Strumienia, to ksiazka o której sie nie mówi, ale którÿ sie czyta... W podobnym transie czytalam pamietniki M. Eliadego m.in. "Zapowiedz równonocy". Podczas lektury ksiazki przezywalam swoiste deja vu. Tak jakby czesc opisywanych stanów przydarzyla sie mnie. (...) Takich ksiazek szczerych, otwartych bardzo nam w kraju brakuje..."
Hanna Karas, Warszawa

.
"Twoja Ameryka jest ludzka, usmiechnieta, wypelniona praca i perspektywicznymi planami, jest przepelniona optymizmem i mysla o drugim czlowieku. Nasza Ameryka, ta którÿ my widzimy przez perspektywe nazewnictwa sklepów, prymitywnego nasladownictwa, jest skarlala. Przed nia niby sie bronimy. Ale my ja pojmujemy chyba powierzchownie. Widzimy bogactwo ale bez pracy i etosu pracy. Widzimy Ameryke jako kraj dorobkiewiczów, ludzi niedouczonych, nietowarzyskich i goniacych za pieniedzmi. Przed tym sie bronimy. Ale taka Ameryke pokazuja nam publikatory. Czesto ksiazki ludzi, którzy tam siedza i przesmiewaja sie teraz z Polaków (np. "Wakacjuszka" czy "Szczuropolacy"). A Twoja Ameryka podobaÿ sie moze, ale tylko ludziom z pasja, chcacych cos osiagnac, cos dac z siebie. ... (...) A poza tym bardzo podoba mi sie konwencja ksiazki. Dziennik biezacy - i retrospektywa..."
Janusz Paluch, Kraków

"Nareszcie ksiazka prawdziwie olenkocentryczna, gdzie mamy co prawda, jak Pan Bóg przykazal, realiów swiatowych mrowie, ale w opowiesciach konkretnej Olenki...(...).
Jest to ksiazka w istocie tomkocentryczna, bo zaprawde Kwiczol jest tu, jakze slusznie, najpozytywniejszym bohaterem, odnosnikiem wszelkich wartosci, miernikiem zdarzen, trafnie dobranym osrodkiem uczuciowym i emocjonalnym.(...) Tomek sie jawi przede wszystkim dobry, a to komplement najszczytniejszy z mozliwych, zwlaszcza dzis - a ponadto od malego madry zyciowo i sercowo. Jego zgorszenie, iz babcia mogla posadzac o cos tak blahego, jak zachwycenie sie dziewczecym fartuszkiem, gdy w istocie zafascynowaly malca OCZY kolezanki, to migaweczka nad wyraz wymowna. I fakt, ze to powiedzial, korygujac przodkinie...
(...) Zarazem jego losy, rozpostarte po mnóstwie krain i szkól, jednoczesnie zaliczanych "w cuglach", sa swietnym leitmotivem calej narracji. Cos rosnie i dojrzewa wraz z tym chlopakiem, cos sie spelnia i czyni coraz bogatsze duchowo.
(...) W ogóle, okazuje sie, ze jestes wyraznie i magnesem i katalizatorem ludzkiej dobroci. To "Lubię przyjaciól" arcymadre i uniwersalne motto miedzyludzkich, pozytywnych zwiazków, doskonale rzecz oddaje. (...) Twoja ksiazka i ukazuje i podkresla te bezinteresownosc dzialan w dobroci, Tomkiem ukoronowanej"
Szymon Kobylinski, Warszawa .

"Czytam Pani piekna ksiazke, Wankowicz bylby z niej zadowolony. Nigdy nie zapomne tego, co powiedzial mi na krótko przed smiercia: Olenka to dla mnie dar Opatrznosci".
Marian Brandys, Warszawa

.

"Ksiazka ta nie jest podobna do innych analogicznych publikacji. Spostrzezenie to u progu lektury denerwuje, a potem przychodzi refleksja, ze to wlasciwie dobrze, bo dotychczasowe sposoby pisania odpowiadaly minionemu swiatu, Pani zas próbuje ukazal swiat nowy poplatany - do niczego dawnego niepodobny. I znajduje dla niego wlasciwy wyraz.
Nastepna zaleta, nie spotykana na ogól, to doskonaly obiektywizm - Pani potrafi relacjonowac rzeczywistosc, której Pani jest rzecznikiem a czasem nawet ofiara w sposób doskonale rzeczowy, z zawieszeniem wszelkiego subiektywizmu, zarazem tego intelektualnego, dazacego do wyjasnienia prawidlowosci i slady zjawisk, jak tez subiektywnego, bo przeciez Pani jest czastka tego swiata. W wyniku tego ksiazka Pani jest bezcennym dokumentem historycznym ukazujacym ludzi i zderzenia nastepujacych srodowisk: swiat "prowincjonalny" pierwszych lat PRL, swiat Warszawy ostatnich lat PRL i srodowisko emigracji polskiej na drugiej pólkuli. Nie wiem, której z tych czesci ksiazki Pani zawdzieczam wiecej, bo pierwszej duzo, bo warszawiance ukazala Pani swiat polskiej prowincji, drugiej, bo pozwolila Pani spojrzen krytycznie na swiat Warszawy i zobaczyc slabosci i slabostki tego srodowiska. Ale najwiecej zawdzieczam "emigracyjnym" partiom ksiazki - ukazala mi Pani ogrom i znaczenie tego problemu, nauczyla mnie Pani rozumiec i wspólczuc temu swiatu dobrowolnych lub niedobrowolnych tulaczy. Slowem nauczyla mnie Pani dostrzegac i rozumiec rózne oblicza polskosci. Dziekuje Pani za to jak najserdeczniej.
Prof. dr Janina Kulczycka-Saloni, Uniwersytet Warszawski .

"Twoje opowiadania i opisy wciagaja glebia przezyc i szczeroscia uczuc. Styl piekny, czysty, oddajacy uroki zycia z okresu dziecinstwa, mlodosci i dojrzalego zaangazowania. Kazdy, kto czyta te ksiazke, bedzie przezywal na nowo swoje koleje zycia i równoczesnie bedzie jeszcze wiecej cenil sobie dar zycia, wierzyc w jego sens i pragnac zamienic ten skarb w owocowanie dla innnych. Tak bardzo ludziom, zwlaszcza mlodym, potrzeba nowej odwagi i motywacji, aby zyc i aby pozytecznie zyc, aby cos wielkiego w codziennej walce osiagac dla siebie i innych. Wierze,ze Twoje dzielenie sie doswiadczeniami zycia bedzie inspiracja dla wielu mlodych serc poszukujacych wielkiego spelnienia..."
ks.Henryk Kietlinski, Warszawa, oo.Pallotyni .

"Lezac jeszcze przed porodem na patologii ciazy przeczytalam "Ulice Zólwiego Strumienia". Artur wchlonal ksiazke zanim jeszcze zdazyla Pani powrócic do Stanów, a ja, goniona praca magisterska, odkladalam tÿ przyjemnosc na pózniej. Ksiazka ta potwierdzil a moje domniemania o Pani, od których w obserwacji podczas spotkania z Pania nie moglam sie uchronic. Cieplo i subtelnosc bijace z Pani wypowiedzi, slów zostala przeze mnie odnaleziona w ksiazce. (...) Sama oczekujaca dziecka i moze dlatego bedzc bardziej wrazliwa wzgledem tego tematu uznalam "Ulice Zólwiego Strumienia" ksiazka o matczynej milosci, tyle tam niepokoju o syna i radosci z jego istnienia, jego sukcesów - to jest bardzo wzruszajace. Mozna Tomkowi pozazdroscic mamy..."
Anna Jankowska, Torun .

"Jest to ksiazka, która sie nie czyta raz i odklada na pólke, ale do której sie wraca. Ja do niej wracam czwarty raz. Za kazdym razem odnajduje coa nowego. Byc moze, gdy ja jeszcze bardziej przewertuje bede w stanie stwierdzic, co w niej jest takiego, ze ciagnie czlowieka do czytania. Jest to ksiazka, która zyje napewno.
Droga moja - powinna Pani chwalic swój los, który otworzyl przed Pania swiat ogromny i ciekawy, który moze Pani swoim talentem penetrowac i do woli przekazywac go nam. Mam 71 lat i pozostaje mi tylko czytanie z atlasem geograficznym pod reka. Ostatnia Pani ksiazke tez tak czytalam...."
Maria Jankowska, Ostróda

.
"..sporo u mnie optymizmu, który zawdzieczam m.in. myslom o Pani zyciu, Pani ksiazce "Ulica Zólwiego Strumienia". Dzieki tej ksiazce przetrwalam najgorsze momenty.(...) plynace z niej swiadectwo kultury osobistej kobiety, poziomu, którego nie powinna nigdy obnizac - niezaleznie od okolicznosci. I za to dziekuje".
Malgorzata Litwin, Torun

.
"Przede wszystkim dziekuje Pani za napisanie ksiazki. Odczucie mam takie, ze wziela mnie Pani za reke i prowadzi do salonów, zapoznaje ze swoja rodzina, przyjaciólmi, zwierza sie ze swoich radosci, klopotów, sukcesów. Sa opisy z róznych dziedzin zycia politycznego, spolecznego, kulturalnego podane w sposob odkrywczy i bardzo trafny. Lektura tej cudownej ksiazki przybliza mi Pania, zapoznaje ze swiatem ludzi i otaczajacej przyrody. Ciesze sie, ze sprawy Polski nie sa dla Pani obce, i ze przezywa je Pani gleboko. Ponadto posiada Pani dar latwego komunikowania sie z ciekawymi ludz mi i zdobywa ich sympatiei zaufanie.... Wlada Pani po mistrzowsku jezykiem polskim, przepieknie wyraza Pani swoje mysli w je zyku ojczystym. Czytam Pani ksiazke bardzo wolno. poniewaz co pewien czas musze notowac pewne zdania, zwroty, okreslenia, przenosnie, celne spostrzezenia - jest to dla mnie nieustanne uczenie sie naszego jezyka."
Alojzy Olinski, Kutno .

"Ksiazka jest ciekawa, osobista, ale dyskretna, pelna przyjazni,
a Autorka godna podziwu za swoja pracowitosc i pielegnowanie przyjazni z synem".
Elzbieta Kozlowska-Swiontkowska, Bialystok .

"Zólwi strumien” byl ucieczka w czasie, gdy siostra chorowala. Ja nie czytalam Twojej ksiazki, ja do niej wchodzilam, zeby znowu byc w tym domu i tym ogrodzie, tak bardzo podobnym do domu mojego dziecinstwa. Wielkanoc z zastawionym stolem - u nas mó wilo sie "ubranym", choinka, sciezki prowadzace dla siebie tylko wiadomych miejsc. Ksiazka byla oddechem w udrece kazdego bolesnego dnia... Znowu jestem w Twojej ksiazce, tyle w niej urokliwego spokoju, prostej dobroci nawet w trudnych chwilach i ani jednego niepotrzebnego slowa. Kazde slowo to obraz, przestrzez z wlasciwymi czasowi i miejscu klimatem - ja naprawde jej nie czytam - zanurzam sie w niej, ile razy siegne zeby znówu uciec od obecnej rzeczywistosci i trudno mi z niej wysc! ... Tak pieknie i z wlasciwym sobie talentem opisujesz dzieje Romana i Józka Alickiego i tak malo o Marku (mezu, znanym Hubalczyku- przyp A.Z). Wiec troche Ci o nim opowiem. Cichy, spokojny z przeuroczym usmiechem, ciagnacy za soba sznur kobiet - nigdy nic o sobie, skromnosc do przesady. A przeciez ma Virtuti Militari i 5 krzyzy Walecznych. (...) Jeszcze raz Ci dziekuje za mozliwosc uciekania nad Zólwi Strumien. Wedrujac Twoimi sciezkami otacza mnie urokliwy klimat tych miejsc, slysza szum wodospadó w, szelest lisci, cieniste zboza wawozów, milczenie oltarzy... Dzieki Ci za to".
Kaja-Cezaria Szymanska, Warszawa .

"Jednym tchem przeczytalam Pani ksiazke "Ulica zólwiego Strumienia". Czytanie sprawilo mi wielka przyjemnosc. W ksiazce znalazlam wiele wydarzen, które mialy miejsce w mym zyciu. Przytocze kilka podobnych zdarzen.(...)".
Krystyna Koniecka, Gliwice

.
"Ksiazke "polknalem" jednym tchem! Cóz za interesujace zycie Pani, ale ile to kosztowalo trudu, wysilku i energii! Ciesze sie z rodzinnego szczescia Pani i jestem pelen podziwu dla niespozytej energii".
Prof.dr. Stefan Wesolowski, Warszawa .
“„Skonczylam czytac po raz trzeci Pani ksiązke. Najpierw czytalam fascynujacy dla mnie watek krajowy, ale mijajac zapiski amerykanskie, zauwazylam, jak to juz Pani ;pisalam, nazwisko Niklewicz Drugi raz przeczytalam Pani ksiązke jak nalezy, a trzeci jeszcze staranniej robiac notatki. (...) Pani ksiazka jest bezcennym materialem dla kazdego kto interesuje się literatura po II wojnie swiatowej. Profesorowie polonistytki powinni ja zalecac mlodym studentkom opracowujacym ten okres. Okres Pani pracy u Wankowicza może być dla studentow ciekawym opisem metody i doskonalym przykladem Pani pracowitosci.

To, co mnie najbardziej pasjonowalo w Pani ksiazce, to Pani osobowosc, a wlasciwie Pani rodzina, bo przeciez to jedno. Pani rodzina jest fundamentem polskiej kultury, nadzieją na jej przetrwanie. (...) Opierala się na prostych zasadach, przywiazanie do Kosciola, szacunek dla pracy i nauki, na silnej wiezi rodzinnej.Pani niemale osiagniecia zawodowe zawdziecza Pani swojej rodzinie. Ponieważ naleze do pokolenia miedzy Pani dziadkami i rodzicami, czytalam wszystko co dotyczy Pani rodziny z wielkim zrozumieniem. Ponieważ moje dziecinstwo było o wiele trudniejsze i ubozsze pod roznymi wzgledami od Pani, czytalam opis Pani rodziny...nie, nie z zazdroscia, a tylko z glebokim zainteresowaniem. Naszym zyciem kieruja często przypadki, ale można je nazwac zrzadzeniem boskim i takim jest wlasnie nasza rodzina. Może to jest wrazanie drzwi otwartych, a jednak trzebna powtarzac, ze najwiekszym zagrozeniem przyszlosci w swiecie jest rozklad zycia rodzinnego.

Na dwoch kartkach wynotowalam rozne punkty Pani ksiazki. Krytycznie: „Zastanawiam się jak niewielka role spelniaja w zyciu Ameryki intelektualisci. Amerykanie wychowani sa na melodramatach – przemocy, seksie, perwersji, tendencjach chedonistycznych, jest to kraj o plebejskiej kulturze, liberalnej tradycji i elita intelektualna jest bezsilna”.
-Olenko, intelektualisci sa odpowiedzialni za te tendencje, który powyzej Pani opisala! Prace ich, zwykle bardzo wygodnego zycia, chojnie subsydjowanego z naszych podatkow, rzadza tym krajem. Zamiast uzasaniac moje poglady, a w tym jestem slaba, bardzo zachecam Pania do przeczytania ksiazki: John Johnsons „Intelectuals”.
Halina Wasiutynska, Rye, NY, 19 marca 1996
.

„Ksiazke przeczytalismy z wielkim zainteresowaniem – poprzez te wspomnienia stala sie Pani dla nas kims znajomym i bliskim. Uczucie „wewnetrzengo rozdarcia” wynikajacego z zycia poza Krajem, do ktorego wciaz powraca sie mysla, jest nam dobrze znane. Na swojej drodze miala Pani moznosc spotkac wielu wybitnych ludzi. My stosunkowo malo podrozujemy, ale poprzez nasz dom przewija sie stale znaczna ilosc osob – roznego wieku, roznych zawodow i roznych pokolen. Te kontakty ozywiaja nas i nie mamy uczucia, ze jestesmy w jakims oddalonym od swiata zakatku”.
Anna i Janursz Zurakowscy, Barry’s Bay, Ontario , Canada

.
"Twoja ksiazka jest ciepla i optymistyczna i wciaga gdy sie czyta, zdumiewa iloscia nazwisk, ukladów towarzyskich, znajomych, tempem w jakim sie przemieszczasz w swoim zyciu, tematów, którymi sie interesujesz i imponuje organizacja czasu, organizacja dni i pracy. Wyglada na to,ze masz czas na wszystko"...
Xenia Popowicz, Katowice .

"Ksiazka jest fantastyczna. Porwaly mnie historie rodzinne, porwala mnie atmosfera domu rodzinnego i to cieplo, które bije od Pani w kontaktach rodzinnych (Tomek - wspanialy syn, Norman - wspanialy maz, pani - wspaniala matka i zona i to wszystko razem fantastyczne, pozytywna atmosfera, pelna milosci i zrozumienia). Czytajac historie Pani rodziny znalazlam znajome miejsca i znajome osoby, a wiec i nas cos polaczylo ze soba. Otóz od 1955 roku do 1977 mieszkalam i bylam wychowywana samotnie przez mame w domu przy ulicy Rewolucji 30 (dawniej Poludniowa). Czesto przechodzilam obok sklepu meblowego Pani chrzestnej matki - cioci Zosi..."
Ewa Skonieczko, Lódz .

"Ksiazka bardzo mi sie podobala. Znalazlas wlasciwy ton. Jest szczera i osobista, bez popadania w ekshibicjonizm i nie przekracza granic, powiedzmy, intymnosci, tylko ladnie utrzymuje sie na cienkiej granicy. (...) Dowiedzialam sie nowych rzeczy o Twoim dziecinstwie, tym ze zwierze tami i ogrodem w tle. Ponadto zawsze odnajdywalam w Tobie cechy, które byly rodem jak gdyby z Wankowicza - w sposobie pracy, w podejsciu do pracy, i wlasnego pisarstwa. Nowoscia dla mnie bylo to, ze w sposób tak swiadomy formowal Ciebie Ojciec, który jawil mi sie z opowiadan jako osoba skromna, pograzony we wlasnych pracach i lekturach, a dom i dzieci byly jakby domena Mamy...".
Aldona Kubikowska, Warszawa

.
"Ulice Zólwiego Strumienia przeczytalem jednym tchem i wciaz mialem wrazenie, ze jestem gdzies w poblizu. Mysle, ze kazdy, nie tylko znajomy, który gdzies tam odnajduje siebie, musi odbierac podobnie barwne losy osobiste, które z talentem i wielkim cieplem przenosisz na czytelnika.
Jest to nowa spowiedz dzieciecia wieku pod tyloma wzgledami przeciez okrutnego (totalitaryzmy, dwie wojny swiatowe, eksterminacje, nieustanne wojny lokalne) z zawirowaniami i w naszej Ojczyznie. Twoja mlodosc przypadla szczesliwie na czas przemian, które tez z takim optymizmem i wiara w czlowieka uczynilaa tlem swoich osobistych przeznaczen. Jednym slowem ksiazka jest w moim odczuciu bardzo dobra i interesujaca..." Prof. dr Jerzy Rutkowski, Warszawa

.
"Bylismy z tym roku, jak zwykle, w Nieborowie; myslalem o Pani wspominajac dawne pobyty. Fragment w Pani ksiazce wzruszyl mnie; szkoda, ze oddalenie zerwalo nasze kontakty. Bardzo je cenilem".
Prof.dr Janusz Zakrzewski, Instytut Fizyki, Uniwersytet Warszawski

.
"Ksiazke czytalem z duzymi przerwami, gdyz z powodu wspomnien i wzruszen musialem ja czytac na raty. Trzy razy mialem lzy w oczach: smierc Ojca, Wankowicz-Tili oraz okradzenie Tomka w Lizbonie. Bylem bardzo dumny z Niego i ciesze sie, ze tak dobrze Go wychowalas, choc na pewno nie bylo to latwe. Dobrze, ze napisalas te ksiazke; jest to kawalek wspólnego zycia i wspomnien, które dzieki temu nie zagina. Niektore fragmenty dzieciom bardzo sie podobaly i czytaly je na glos.(...). W Twojej ksazce znalazlem równiez zlote mysli, z których niektóre wynotowalem...".
Krzysztof Ziólkowski, Lódz .

"Ciagle jeszcze czytam Pani ksiazke. Ma wielka zalete, ze czytajac ja wlazi sie w opisywana przez Pania atmosfere. Dlatego tez nie mozna czytac jej za jednym zamachem, tylko powoli, odcinkami i zawsze trafi sie na cos ciekawego, tak bardzo wzietego z autentycznego zycia, a dla mnie tym ciekawsze, ze trafiam na pewne polskie problemy okresu, któ ry jest mi zupelnie obcy i zastanawiam sie jak bym ja odbieral atmosferÿ, która Pani opisuje, gdybym tam byl".
Andrzej Grabia Jalbrzykowski, Buenos Aires, Argentyna .

"Tresc, styl i opisy bardzo przyjemnie sie czyta".
ks. Tomasz Tomasinski SAC, Paryz

.
..."Troche lezki i smutku, ale ciekawe zycie - wzruszajace listy od Tomka..."
Danuta Mostwin, Baltimore, Maryland

.
"Pani ksiazka jest kopalnia wiadomosci, nieraz bardzo waznych i bystrych spostrzezen".
Andrzej Waszyngton,D.C., 14 sierpnia 1995 .

"Malo kto potrafi napisac historie swojego zycia tak, jak to ucznila Pani - jest to i "readable" i prawdziwe. Ta zyczliwosc to oczywiscie produkt Pani chrzescijanskosci, ale i talentu do autpbiograficznego wypowiadania sie...".
Ewa M.Thompson, Rice Univ. Houston, Texas .

"Z duzym zainteresowaniem przeczytalam Pani ksiazke. swietnie napisana, bardzo bezposrednio, powiedzialabym "po ludzku" opisane zycie i chlodny obiektywizm, który bardzo cenie u pisarza".
Maria Komornicka, Milwaukee, Wisconsin .

"Pani korzenie sa w Polsce, jest Pani "jedna z nich", wierza Pani -równoczesnie ma Pani ciekawe doswiadczenia w Stanach, przez meza zyje Pani zyciem amerykanskim, zyciem osoby stabilnej finansowo i uczuciowo, osoby nie zwiazanej z zadna grupa polonijna, osoby, która patrzy na zycie raczej obiektywnie, osoby ciekawej zycia i umiejacej obserwowac. Osoby, która chce wiele swoich spostrzezen dzieliz z innymi, ale która równoczesnie strzeze i nie ujawnia swoich glebokich uczuc. W wielu miejscach w "Ulicy" uchylila Pani troche drzwi, ale nie zaprosila czytelnika do wnetrza domu. Gdyby to byla powiesc, to bym powiedziala, ze fabula toczy sie na ulicy (stad tytul ksiazki?), a nie w domu (moze wtedy tytul bylby "Dom na ulicy...?").
Dr Alina Sumacka-Szczesniak, Mount Vernon, New York .

..."Jest Pani - Pani Aleksandro w czepku urodzona, majac tak wspanialych Rodziców, tak udanego syna i od kilku lat kochajacego mez a. Wiem, ze miala Pani momenty trudne, ale któz ich nie ma - w porównaniu jednak z plejada moich znajomych - Pani dostala wiele - ale umiala cale to dobro wykorzystac w najlepszym tego slowa znaczeniu - wlozyla Pani ogromna prace - i zbiera teraz wyniki. Czytajac Pani "pamietnik" mysle o moich kolezankach, którym nie udalo sie dobrze wychowac samotnie dzieci, które zmarnowaly talent - lub którym - tak jak mnie brakowalo od dziecka matki i oparcia w rodzinie w pózniejszych latach. Pani ksiazka - tak latwa w czytaniu pobudza do takiego myslenia i spojrzenia za wlasne dziecinstwo i mlode lata. Wydaje mi sie, ze to jej ogromna zaleta, o której nie wiem, czy ktos wspomnial.(...). Ksiazka Pani towarzyszyla mi przez wiele wieczorów (15 do 30 minut na dobranoc, jako deser dnia). Teraz mi jej brakuje, choc stos ksiazek lezu przy nocnym stoliku".
Krystyna M.Wolanczyk, Arlington, Virginia .

"Dawno nie mialam w rece lektury tak latwej w czytaniu i tak interesujacej.../.../ Przywiazalam sie do Pani ksiazki na tyle, ze wracalam do niej kilkakrotnie, juz po przeczytaniu (wybierajac fragmenty na "chybil-trafil"), czego prawie nigdy nie robie"...
Danuta N.Ludwiczak, Falls Church, Virginia .

"Ksiazka Pani "Ulica Zólwiego Strumienia" spowodowala, ze bardzo zapragnelam odszukac Pania w Stanach. Przede wszystkim dziekuje za te ksiazke serdecznie. Doznalam wielu wzruszen czytajac o znanych mi ludziach i miejscach. Madra i dobra to ksiazka. Kazdy moze Pani pozazdroscic tak kochajacej i wspierajacej sie Rodziny, tradycji na wskros polskich i chrzescijanskich.(...).
Jolanta Hawran, Kalamazoo, Michigan

.
"Gratuluje opowiesci Pani o synu, potem o mezu, juz sie prawie z nimi zaprzyjaznilam. Podoba mi sie takie cieple pisanie o synu. Poza tym ma Pani umijetnosc pisania interesujaco o zdarzeniach blahych, banalnych nawet, i to m.in. zapewnia poczytnosc Pani ksiazkom".
Krystyna Nasiukiewicz, Buffalo, New York

.
"Ksiazke czyta sie bardzo lekko a uklad powiazanie biezacego dziennika ze wspomnieniami bardzo ciekawy (...). Czytajac otworzyly sie drzwiczki mojej pamieci, przypomnialy mi wiele zdarzen i osób."
Maria Zielinska, Ottawa, Kanada .

"Zupelnie sie rozkleilam i poplakalam ze wzruszenia. Jestem zupelnie na tej samej czestotliwos ci ("wave lenght") co Ty, i to co piszesz bardzo do mnie przemawia. Duzo w moim zyciu bylo bardzo podobne do Twojego - mialam podobne uczucia i nastawienia). I teraz tez duzo spraw podobnie odbieram. Na przyklad to,ze w TV sa ciagle poszkodowani ludzie, okaleczeni psychicznie przewaznie, oczywiscie, przez rodziców, i potrzebuja "professional help". Uwazam, ze gdyby taki potrzebujacy przejdzie przez ten proces, to wiecej traci niz zyskuje (psychicznie).(...).
"Duza dojrzalosc, szczerosc polaczona z dyskrecja, przyjazne, pozytywne nastawienie do ludzi - kt óre od poczatku rzucilo mi sie w oczy - so to speak - i, pod koniec, wplywy tutejszego kontynentu, tutejszej kultury. Caly czas albo identyfikowalam sie z Toba, albo zauwazalam róznice. Jestes bardziej "polityczna" i muzykalna, niz to zauwazylam u Ciebie osobiscie. Ja szalenie lubie muzyke i trudno mi znalezc kogos, kto by odczuwal muzyke w tym samym stopniu. Ty jestes bardziej "mainstream" niz ja, która jestem bardziej buntujaca siê i z boku. Ty jestes religijna - dla mnie religia oddalila sie i nie bardzo dochodzi do mnie. Ja tez bardzo lubie zwierzeta - wydaje mi sie, ze zycie w Polsce jest bardziej szorstkie i bezwzglêdne niz tu".
Grace Kopec, Toronto .

"Przesylam ci pozdrowienia z Lublina, dziekuje za ksiazke, która zrobila na mnie ogromne wrazenie. Za Twoim posrednictwem, polubilam Autorke i na nowo zaczalam czytac Wankowicza (...)
Prof. dr Krystyna Kucharska, Lublin (list do Pauliny Lemke z Düsseldorfu)

.
"Przeczytalam jednym tchem "Ulice Zólwiego Strumienia". Wiesz Renatko, ze poplakalam sie kilka razy czytajac, a Oleñkê pokochalam nad zycie. Co to za dziewczyna! Bardzo chcialabym porozmawiac z Toba na temat tej ksiazki!".
List do Renaty Durda od siostry Ziuka Napiórkowskiego ze Sztokholmu .
"Dziekuje Ci za napisanie "Ulicy Zólwiego Strumienia". Jestes dla mnie wielka inspiracja. Podziwiam Cie, nieraz sie z Toba identyfikuje, co najmniej trzy razy plakalam, nie wiem, czy nad Toba, nad soba, czy nad zawilosciami zycia w ogóle. Ale w koncu po przeczytaniu Twojej ksiazki jakos nabralam wiêcej energii i doszlam do wniosku, ze warto jednak ta swoja droga isc. Zyciorysu zmienic nie mozna, ale najwazniejsze zeby miec poczucie, ze sie nie zmarnowalo danego nam czasu i (biblijnych) talentów. Tomek jest taki wspanialy i niezwykle do Ciebie podobny, szczególnie na zdjeciach z dziecinstwa Was obojga.
Bardzo do mnie trafilo gdy mówiac o swojej relacji z Normanem napisalas, ze wzbudzal on u Ciebie postanowienie bycia dobra wobec niego....(..)
Halina Marash, Toronto, Canada .

"To wszystko co tam opisujesz: sprawy wychowawcze, system wartosci, przeogromne znaczenie rodziny i religii, milosc w zyciu czlowieka, to sprawy fundamentalne. I tak mi bliskie. Twojej refleksje, Twoje widzenie i odbieranie swiata (tak siê sklada) jest jak moje wlasne. Zebys wiedziala Olenko, ile razy ja sie poplakalam czytajac, ile zadumy, wspomnieñ i refleksji powoduje ta ksiazka. Pierwszy raz czytalam ja jednym tchem przez dwa dni. Nastepnie bardzo wolno podziwiajac, markujac, eksponujac pewne fragmenty, zdania i sformulowania. Jest cos, co powoduje, ze ja wracam do tej ksiazki, mysle, ze jest to sila uczuc czlowieka, która tak pieknie eksponujesz na kartach tej ksiazki".
Magdalena Zaborowsky, Szwecja .
"Jestem w podrózy sluzbowej i czytam w wolnych chwilach "Ulice Zólwiego Strumienia". Jestem wzruszona cieplem, które wrecz emanuje z tej ksiazki. Podziwiam Pani pogode ducha, pozytywny stosunek do otoczenia, zarówno ludzi, jak i natury. Duza wiedza i wiele zainteresowañ prowadzi do jeszcze wirkszej wartosci ksiazki. Dodatkowo do tych walorów, które musza byc uznane przez wszystkich czytelników, ja czytam ksiazke o swoim dziecinstwie i o mlodych latach".
Danuta Cisek, Nowy Jork (Instytut Pilsudskiego) .
"Ksiazka tak mi sie podobala, ze swoim zwyczajem opóznialem jej zakoñczenie chcac przedluzyc sobie przyjemnosc przebywania z nia. Pod koniec czytalem juz doslownie kilka stron dziennie. Po jej lekturze stala mi sie Pani osoba niezmiernie bliska. Z tego tez powodu nie tytuluje swego listu "Szanowna Pani Aleksandro" (jak powinienem), tylko jak powyzej (Droga Pani Olenko). Zreszta nie tylko Pani stala mi sir blisks osobs. Pani wspanialy syn Tomek takze. Nawet piesek Wañkowicza Dupek oraz wiele osób z najblizszego Pani otoczenia (...). Pani ksiazka przypomina mi inna, czytana w latach mlodosci. Byla to "Obietnica Poranku" Romana Gary. gdybym jednak mial wybierac, która lepsza, to bez wahania wybralbym ksiazke Pani autorstwa i to wcale nie dlatego, ze mam ja swiezo w pamirci. Pomimo, ze tamta czytalem co najmniej trzydzieœci lat temu, doskonale pamietam jej fabulr. Potem sledzilem droge zycia jej autora - nawiasem mówisc zakonczona tragicznie. W Pani ksiazce znalazlem nie tylko podnoszac na duchu historie polskiej rodziny, ale takze mase madrosci wyrazonych mimochodem, bez silenia sie na pryncypialnosc. To jest jej silna strona.(...).
Andrzej M.Cisek, Nowy Jork (Fundacja im.Jerzego £ojka, Instytut Pilsudskiego). .
"Nie potrafie sie powstrzymac, aby nie napisac po przeczytaniu ksiazki "Ulica Zólwiego strumienia", aby wyrazic zachwyt Pani dokonaniami w tak krótkim zyciu. (...)Jestem pelna podziwu dla Pani dorobku naukowego, literackiego. Reprezentuje Pani Polke od najlepszej strony"(...)
Henryka Garbos, Sandomierz, listopad 1998 .
"Po spotkaniu w Poleskim Domu Kultury i przeczytaniu Pani ksiazki "Ulica Zólwiego Strumienia" zostaje pod wplywem miejsc i slów tam zawartych.(...).
Elzbieta Mierzyñska, Lódz, 25 listopada 1998 .
"To naprawde dobra ksiazka! Ja zawsze cenilam sobie zycie i wszystkie sprawy z nim zwiazane, wiec zawsze dokument, reportaz. Pamietnik, wspomnienie czy dziennik bardziej do mnie przemawialy niz jakas wymyslona historia. (...) Tak bardzo cenie prawde zawarta w slowach" (...).
Gryzelda Markiewicz, Lódz, 3 czerwca 1998 .
"...to co najbardziej mnie ujelo i wzbudzilo jeszcze wieksza sympatie, to ze Pani umie kochac, i ze o tym uczuciu najbardziej ludzkim mówi Pani glosno, wyraznie, nie wstydzac sie go, nie ukrywajac dyskretnie. (...)".
Teresa Siedlar Kolyszko, San Jose, Kalifornia,13 stycznia 1999 .
„Pani ksiazke pochlonalem po prostu. Cieszy mnie doskonaly jezyk, podziwiam Pani niezwykla biografie, tak naturalnie i piekne podanie, Pani ludzki do ludzi stosunek. Na kartach Pani ksiazek sa i nasi znajomi, wcale liczni, jest i kilku przyjaciól. Ponoc nie umie Pani plywac... A tymczasem na szerokiej, burzliwej rzece zycia czuje sie Pani jak u siebie w domu, w Warszawie, w Dallas, wszedzie. Daje sobie Pani swietnie rade i z pradem i pod prad, i przez caly czas obserwuje Pani oba brzegi, i to co pod woda, i to co w powietrzu. Duzo Pani widzi, trafnie Pani ocenia to, co widzi. Bardzo czesto w tym, co Pani pisze, odnajduje swoje mysli, widocznie tak samo to czuje. Wczytuje sie w Pani slowa znów i znów. Nawet na Phantom Peins nie mam czasu zgrzytac, zapominam o róznych tych moich przypadlosciach, czyli, ze ta lektura to nie tylko przyjemnosc ogromna, ale i lekarstwo. Mersi vielualis, jak mawiaja Helweci. (...) Tadeusz Chciuk-Celt (Marek Celt), Planegg, Germany, 10 listopada 1998 .
"Ulica Zólwiego Strumienia" pochlonieta przeze mnie w blyskawicznym tempie zrobila na mnie ogromne wrazenie.(..)." Andrzej Jabloñski, Warszawa, 12 lutego 1999 .
„Pani ksiazka zbliza do bardziej konkretnej prawdy, która wcale nie jest taka jednoznacznie negatywna, jak to wielu glosi. Bardzo odpowiadaja mi przytaczane przez Pania rózne, nawet filozoficzne stwierdzenia, pozwalajace lepiej zrozumiec kazda prawde zyciowa (...).
Pani ksiazka zwraca uwage na wielka róznorodnoscia ludzkich losów i wlasciwie, choc moze nie w pelni, gdyz w jednej ksiazce jest to raczej niemozliwe, oddaje atmosfere ostatnich kilkudziesieciu lat, zarówno w Polsce, jak i w Ameryce Pólnocnej, a zwlaszcza w USA. Dla mnie jest ona ponadto szczególnym zapisem, utrwalajacym takze moje rodzinne strony (które okazaly sie naszymi wspólnymi stronami) i przedstawiajacym wielu znajomych ludzi, z którymi równiez ja sie spotykalem, wsród których zylem i dzialalem, oraz których czesto wspominam. Ksiazka dowodzi Pani niezwyklej aktywnosci i pracowitosci, a takze umiejetnosci pokonywania zyciowych trudnosci. A ponadto jest kopalnia cennych spostrzezen i twierdzeñ wzbogacajacych wiedze o naszym zyciu. Pani osobiste losy dowodza, ze mozna byc bardzo czynnym i zapracowanym a jednoczeœnie zadowolonym z zycia, szczesliwym i otoczonym kochajacymi osobami.(...) Prof.dr Leonard Ratajczyk, Schaumburg, Illinois, USA, 30 marca 1999 .
„Czytam Zólwia. A oto kilka z moich ulubionych okreslen, fragmentów: „pachnial snem” (o synku, gdy byl maly), zabawa w „rozbieranie” (na czesci-szczeki, glowa, z Wankowiczem), wrazenia z wyprawy statkiem: sloñce – jak czerwony egzotyczny owoc przepadalo w czelusciach oceanu; powroty do Polski – niechlujne obejscie, na które patrzylam z bólem i troska, odmówienie (tylko przez niektórych) prawa do zabierania glosu na temat sytuacji w Polsce; wsród Polonii – nie ukrywana satysfakcja z tego, ze w Polsce dzieje sie zle (doszlam tez do tych samych wniosków, ze ludzie mówia tak, by usprawiedliwic swój wyjazd- jest to paskudne i zlosliwe, bo ja tak jak Pani, ciesze sie z kazdego najmniejszego osiagniecia, ktore ma miejsce w Polsce i jestem pelna optymizmu, bo inaczej - juz tak ogólnie – nie ma po co zyc”
Nina Krygier-Michalak, Toronto, 5 maja 1998 .
„Moja Mama jest czytelniczka Twoich ksiazek i Twoja admiratorka,wiec z lektury zna i Tomka. „Ze tez mnie los nie nagrodzil taka corka jak pani Ziolkowska”, mowi mi zawsze, kiedy wraca do czegos Twojego. Teraz po rz kolejny podczytuje „zolwia”, wiec mozesz sobie wyobrazic jakie prowadzi ze mna rozmowy”
Joanna Jachmann, Warszawa 9 wrzesnia 1999
.
„Czytajac Pani ksiazke potwierdza sie rzecz wiadoma od dawna, ze to glownie od rodzicow zalezy, na jakich ludzi wyrastamy. I jakie to szczescie, ze takich wlasnie ich mielismy, gdy ksztaltowala sie nasza osobowosc – ten swoisty bagaz na cale zycie”.
Teofil Lachowicz, Nowy Jork, 20 grudnia 1999
.
„Ulice Zolwiego Strumienia” przeczytalem z przyjemnoscia. Mam chyba chorobe psychiczna , bo najpierw chodze kolo ksiazki nie ruszajac jej, po czym jak zaczne czytac, to czytam dzien i noc, az skoncze, Moze to nie choroba psychiczna, ale psychiatra by pewnie ja nazwal. Rozpoznaje wiekszosc miejsc akcji i to robi ksiazke ciekawsza. (...) Pomysl na zycie dwa razy – na probe i naprawde tez mi przyszedl do glowy dawno temu. To drugie zycie chcialbym zaczac w liceum. Na szczescie to jest niemozliwe, bo moglbym na przyklad w drugim zyciu byc gorszym czlowiekiem i cynicznie wykorzystac nad innymi przewage doswiadczenia. ...)”.
Marek Pakulski, Woodlands, Texas, 23 stycznia 2003
.
„Bardzo lubie wracac do Pani ksiazke, szczególnie do „Ulicy Zolwiego Strumienia”, która jest moja ulubiona.”
Ilona Kowalska, Czestochowa, 20 sierpnia 2003
.
„.... „Ulica Zolwiego Strumienia”. Jesli Pani Aleksandra mnie uwierzy, to nigdy nikomu nie kadzilem. Doszla Pani Mistrza, albo go i przescignela.
Tu dodaje plotke. Gdy Wankowicz byl u s.p. Wojciecha Ziembinskiego poprosil mnie do osobnego pokoju i powiedzial „wnuczka moja ukarana w Stanach za udzial w antywietnamskiej demonstracji. Ale chcialbym aby wyszla za Polaka”. I tak stalem sie swatem jej z Walendowskim. Bo bronilem pewnego malarza i natychmiast do niego sie zwrócilem. Ale powiadam temu (zostawmy nazwisko) mąż nie moze byc do ramienia zony. A on: „Stanislaw, mam, mam”.
No i malzenstwo chyba w tydzien skojarzone.
Piekna ksiazka i winszuje syna. Ja sie sie u nas mowilo „jak sie patrzy”.
Moc uwag pomijam. Ale droga Pani Aleksandro, strona 260! „Rozmowy z katem”
napisal dobrze mi znany s.p. Kazimierz Moczarski. Lagodnie mowiac p.Bartoszewski to wobec Kazimierza Moczarskiego zupelnie inny szczebel.
Na Pulawskiej u p.Walendowskich nie bywalem. Ale to sprawa, ktora opuszcze ze wzgledu na pamiec rodzicow p.Erdmanow.
Stanislaw Szczuka, Warszawa 25 kwietnia 2001

.
„Sa takie ksiazki, do których się wraca. Mnie ich liste otworzyl przed znacznie ponad 50 lat temu Jedrzej Kitowicz swoimi pamietnikami, czyli historia Polski, a wlasciwie jeszcze przed nim Maurycy Mochnacki wspanialym esejm pt. Historia Narodu Polskiego (oczywiście tlyko czesc pierwsza). Jest dla mnie tych ksiazke niewiele. Zamknalem ja kilka lat temu. Otoz na dzis jest to „Ulica Zolwiego Strumienia”,wracam do niej najczesciej, bo jest bardzo aktualna. Proszę przyjac do laskawej wiadomosci, ze zajela Pani trwala pozycje w literaturze. Jeszcze blizej to uzasadnie, jak się będę lepiej czul. Za kilka dni moje 75-e urodziny(...)Pisze Pani wspaniale. Ma Pani styl wlasny i wlasny wielki talent (...)”.
Stanislaw Szczuka, Warszawa 17 listopada 2003
.

” Na koniec musze Ci sie przyznac ze dzieki Tobie wlasnie jastem w USA. Troche mi glupio, ale wykorzystalem Twoje nazwisko i znajomosc z Toba do uzyskania wizy. Dopiero teraz ciebie o tym informuje wierzac ze nie utniesz mi glowy. W lipcu 2001 roku zabrawszy z domu czesc korespondencji z Toba i kilka ksiazek z dedykacjami pojechalem do Warszawy. Wypelnilem aplikacje, wplacilem co trzeba i stanawszy przed obliczem konsula opowiedzialem historie naszej znajomosci, podparlszy sie literatura. Konsul stwierdziwszy ze listy i ksiazki wspolgraja nie spytal nawet o zaproszenie ktorego wcale nie mialem. Tak to "Ulica zolwiego strumienia" przyczynila sie do mojej bytnosci tutaj.
Pozdrawiam niezmiernie serdecznie Ciebie i Normana.Moze wichry kiedys przyniosa Was w okolice Chicago.Narazie lece po ksiegarniach pytac sie o Twoje ksiazki. Iwo”
Iwo Jankowski, 21 marca 2004
.
„Przeczytalam poczatek ksiazki i poczulam się upowazniona do zlozenia Pani zyczen urodzinowych...”
M.Piesiecka, Koszalin, 6 kwietnia 2004
.
„Ksiazki Pani powinny być obowiazkowa lektura w szkole, a Pani zycie sluzyc wszystkim kobietom za przyklad godny nasladowania, chocby w jego najmniejszym stopniu. Pani pisarstwo, osiagniecia i cale zycie – moglyby nauczyc wiele to mlodsze pokolenie. Milosci do ojczyzny, ludzi i zwierzat, hartu, ducha, sily woli i darzenia do celu droga prawa i szlachetna”. Wszystko wokol Pani jest wspaniale”.
Wieslawa Sokolowska, Lodz, 15 kwietnia 2004
.
„Plawie się w slowach madrych, refleksyjnych, cieplych – wzbogacajacych mnie pod wieloma wzgledami. Ta lektura jest niczym przebywanie z przykacielem, z dokonan którego jest się dumnym.
Niech Dobre Anioly maja zawsze piecze nad Pania, wdzieczna
Grazyna Bienkowska, Warszawa, 28 maja 2004
.
„Konczy się moja przemila przygoda z ksiazka „Ulica Zolwiego Strumienia”, pomogla mi przebrnac trudne dni spowodowane kaprysami pogody. Nie mialam wyrzutow sumienia, ze marnuje czas i odrobine odpoczelam.(...) Pisze przede wszystkim, aby podzielic się zachwytem nad swoboda pisania. Ma Pani w sobie tyle ciepla, którego w obecnych czasach na prozno szukac u madrych osob. (...)Raz jeszcze dziekuje za zaczerpniecie calym sercem „Pani Osoby.”
Alicja Szoda, Szczecin, 24 czerwca 2004
.

“Mam juz ksiazke "Ulica Zolwiego Strumienia" i bardzo sie ciesze.!!!!
Mialam z tego powodu wiele przygod i emocji, ktore skonczyly sie pomyslnie.
Klopoty spowodowane „niedyspozycja komputera", (jeszcze niezupelnie sie skonczyly) - permanentne zawieszanie sie systemu, a po zresetowaniu, wszystko znika. Totez wszelkie proby zamowienia, konczyly się ich znikaniem. Kiedy rozpoczwlam te proby, ksiegarnia (merlin. com.pl) dysponowala szescdziesiecioma kilkoma egzemplarzami, wiec nie bylo zagrozenia, ze zabraknie. A jak juz w koncu dala sie wstepna proba, to zostala tylko jedna, jedyna ksiazka.(Tak szybko zostaly rozchwytane !)
Totez ogarnal mnie blady strach, czy mi sie to uda, czy zdaze. Szybko ja dalam do przechowalni, zeby mi "nie uciekla", jak sie znow zawiesi komputer. "Po trudach i znojach", doprowadzilam to zamowienie do konca - bo, balam sie zaprzepascic ten ostatni egzemplarz -no i zwyciestwo.!!
- Niby "mala rzecz, a cieszy".
Nie dawno mi dostarczono i chociaz przeczytalam dopiero kilka stron, jestem pod jej urokiem.
I zaraz musze sie podzielic moimi odczuciami i powolac sie na Pani "zlota mysl", która mnie przeogromnie wzruszyla - - odkryciem przez Pania tej oczywistej prawdy, ktorej nikt nie potrafi dostrzec. A mianowicie:

Piekne sa rodzinne fotografie, nadaja ksiazce klimat autentycznosci
Bardzo mi sie podobaja te dwie fotografie Pani, (na jednej z usmiechem, a na drugiej – zadumana z glowa na podpartych dloniach - sliczne, artystyczne). Piekna polska dziewczyna o zlocistych wlosach
Na fotografi "Nasza trojka" - panowie, nawet sa podobni. -:)
Ten sam ksztalt glowy, czola, fryzury –ale usmiech Tomek ma Pani.
Piekne fotografie Rodzicow, (takie zawsze budza w czlowieku zadume),oraz wielu wspanialych przyjaciol.
Ciesze sie, ze juz mam te ksiazke.
Serdecznie pozdrawiam - Wieslawa Sokolowska, Lodz, 19 lipca 2004.
.

Merlin.com.pl
Książka, którą warto przeczytać i warto mieć!
Ta książka zdumiewa bogactwem zawartych w niej treści, wątków, tematów, zdarzeń, podanych przez autorkę w taki sposób, jakby mówiła do osób jej bliskich i opowiadała o wspólnych znajomych miło, serdecznie, ciepło, językiem takim, jaki chcielibyśmy słyszeć na co dzień. Zdumiewa także to, że autorka w tak jeszcze przecież niedługim życiu spotkała się i zaprzyjaźniła z tak wielką liczbą wybitnych ludzi i to zarówno po tej jak i po tamtej stronie Oceanu. Z cytowanych listów i opisów spotkań widać, że każdy, z kim się zetknęła, darzy ją sympatią, co wynika zapewne z jej wrodzonej serdeczności, jaką okazuje zarówno tym Wielkim, jak i tym, którzy "wielkimi" mogą być dopiero w dalekiej przyszłości. Polonia amerykańska może być dumna z tego, że wzbogaciła ją swoją tam obecnością pani Aleksandra, a Polska może być dumna, że właśnie Ona reprezentuje nasz naród.
Franciszek Klimek, Krakow, 9 czerwca 2004
.

”Jestem pod wrazeniem Pani ksiazki „Ulica Zolwiego Strumienia”. Mam przy czytaniu ksiazek (madrych i wartosciowych_ nawyk podkreslania lekko olowkiem, bądź robienia na marginesie krotkich notatek. Pani ksiazka należy do tej grupy ksiazek, stad spotkal ja podobny los.
Ksiazka zawiera wiele Pani cennych pzremyslec z osobistego zycia. Porusza Pani w niej yakze wiele kwestii natury politycznej, obyczajowej, kultorowej, historycznej dotyczacej glownie spraw polskicj i amerykanskich i ogolnych. (... )
Maria Jaremek, Szczecin 18 wrzesnia 2004
.
Zastanawiam sie nad moimi wrazeniami w zwiazku z Ulica Zólwiego Strumienia, wplyw ksiazki przede wszystkim na sfere emocjonalna..
Ja reprezentuje inne pokolenie, a mimo to Pani opowiesc jest mi bliska.
Wydaje mi sie, ze to dlatego, iz udalo sie Pani przekazac pewne uniwersalne
doswiadczenie zyciowe, uczucia, relacje miedzyludzkie i sposób na zycie.
Nietrudno jest wzbudzic nostalgie za przeszloscia u kogos ze swego
pokolenia, kto zyl w tych samych czasach. Ale kiedy udaje siê poruszyc
kogos, kogo pozornie nie powinny "obchodzic" czasy, których nie zna z
autopsji, to dopiero wielka sztuka!
A Pani siê to udaje. Tak samo jak Lucy Maud Montgomery, której Ania
czytana jest przeciez w kazdym pokoleniu dziewczat (i nie tylko...) i w
róznych krajach. Tak samo jak udaje sie wielu klasykom i niektórym
wspólczesnym pisarzom.
A propos. Nie wiem, czy zna Pani modna w Polsce Grochole czy pare innych
popularnych pisarek. swietny warsztat, super sie czyta, bo ciekawe i tez o
zyciu, o mezczyznach itp. Sa tam nieraz nawet prawdopodobne
psychologicznie historie. Ale te panie (czy panowie) pisza jak
przyjaciele. Pociesza. pokaza podobne przypadki, dadza nadzieje na
przyszlosc. Ale brak dzis tej glebi i madrosci "matczynej" (tzn. kogos
madrzejszego, nauczyciela czy kogos w tym rodzaju), jaka widac np. w
obyczajówkach Agathy Christie wydawanych pod pseudonimem Mary Westmacot.
Dla porównania proszê zestawiæ "Nigdy w zyciu" Grocholi i "Niedokoñczony
portret" Westmacot.
Pani udaje siê ta sztuka. Czyta sie „Ulice” nie tylko dla przyjemnosci, dla
ciekawosci czy chwilowego wzruszenia. To zostaje na dluzej. Dlatego, ze z
tej ksiazki naprawde mozna nauczys sie czegos o sobie, o ludziach i o
zyciu. Spojrzec na siebie troche z boku, co jest przeciez bardzo trudne i
czasami robimy to za pózno.
Wczesniej pisalam do Pani, ze podziwiam odwage w obnazaniu pewnych sfer
prywatnosci i ze ja pewnie nie odwazylabym sie na taki krok. Teraz juz
wiem, ze daje to cos dobrego obu stronom. Tej, która mówi i tej, która
slucha.
Niedawno rozpadl sie mój zwiazek i pierwszy raz w zyciu odwazylam sie
zwierzac przyjaciolom, siostrze. W ten sposób pomoglam koledze z pracy,
który tez zostal wlasnie porzucony. Wlasnymi zwierzeniami i wysluchaniem
jego. Moze to banalna sytuacja, ale dla mnie wyjatkowa, bo moja wlasna.
Tak wlasnie jest z Ulica. Nawet cos, co jest niby "tak zwyczajne, tak
powszechne, tak normalne" czyta sie jak co¶ wyjatkowego.
A to, ze poznalam Pania i p. Normana, to co przeczytalam w ksiazce... To
potrafi zdzialac cuda.
Daje nadzieje, ale nie ludzi ksieciem z bajki, jak wiele obecnie
popularnych powiesci.
Pokazuje realna strone zycia uczuciowego, o które trzeba nieustannie
dbac. Ja to zrozumialam za pózno, zajeta nauka, praca, ambicjami.
Tym bardziej Pania podziwiam, ze przy takim natloku zajec umie Pani
utrzymac i rozwijac te milosc. Czego Pani bardzo, bardzo gratuluje.
Ewa Baglaj, Warszawa, 28 pazdziernika 2004
.
„Ksiazka dopiero co wrocila do mnie z pielgrzymowania po kumoszkach. Wszyscy moi znajomi poczytlai, teraz ja studiuja – zakreslaja olowkiem rozne fragmenty, np. interesujace rozwazania o czynach dobrych i zlych. To prawda, ludzie uwielbiaja pametac czyjes potkniecie i za nic nie mogą uznac przymiotow, czynow, nawet wznioslych. „Prawdziwych przykaciol poznej się w biedzie” –to tylko pol prawsy. Prawdziwych poznaje się wtedu, gdy otrzyma się np. znaczaca nagrode (...)”.
Bronislawa Kaczor, Szczecin, 4 listopada 2004
.
„Ksiazka urocza i madra, masa faktow, masa ludzi, kawal zycia...
Wspaniala autobiografia”.
Leszek Zulinski, Warszawa, 24 stycznia 2005
.
Jestem na "Ulicy Zolwiego Strumienia" i odpoczywam z delikatna refleksja
- z kazdym krokiem. Naprawde mila lektura. Wlasnie Swieta sie zaczely.
Wieczorami tuz przed spotkaniem z Morfeuszem czytam kilka stron. Pani
ksiazka mnie jakos uspokaja wewnetrznie i moze te "polskie wspomnienia"
tak dzialaja na mnie. Nagle zaczyna sie jakis swiat rozumiany i znany z ta
lektura i bardzo duzo ciekawych mysli, spostrzezen obserwacji o Nas
samych, Polonii "pokrywa" i "odkrywa" Pani ksiazka.
Kinga Kolouszek, Wallington, New Jersey, 25 marca 2005
.
„Dochodzi druga nad ranem i jestem wolna, wolna, wolna - skończyłam lekturę ‘Ulicy Żółwiego Strumienia'. Co za radość moc ja było czytać! Dziękuję autorce z serca całego!
Wróciły wspomnienia...Jak to, ze grałam u Wojtka Wiszniewskiego... byłam na patriotycznym Harcerskim Kominku Barbary Wachowicz...rosłam na Teatrach Telewizji, śpiewałam na koncertach zespołu Pod Buda...i dużo, dużo więcej....
Myśli mi się ślimaczą, późno jest...Jedno wiem, ze DZIEKUJE...Był śmiech, były łzy, była zaduma, był żal...i było wzruszenie.
Jolanta Szaniawska, www.tnpolonia.com , Ottawa, Canada
.

„Doskonale czyta się Pani książkę, język poetyczny, plastyczny, ale przede wszystkim świat widziany poprzez ludzi - to urzekające. I ten dwugłos wspomnien i zapisków pozniejszych. Spojrzenie dwóch kobiet - trochę gombrowiczowskie z ukosa... „
Marysia Krausse, Warszawa, 12 maja 2007
.
„ZWROCILAM UWAGE NA CIEKAWA FORME; ROZDZIALY " POLSKIE" PIEKNIE
EMOCJONALNE, AMERYKANSKIE BARDZIEJ Z DYSTANSU, A POMOSTEM
SA PODROZE, MIEDZY INNYMI KANADA”.
ZOFIA KORZENIOWSKA., 7 czerwca 2007

.
“Sam tytul mi sie tez podoba. Wspanialy pomysl wstepy fragmentow dziennikow dp poszczegolnych rozdzialow. Dla mnie wciąż malo. Potrafie o Pani znalezc w ksiazkacvh, rozmowach, spotkaniach, i sobie notuje, szukajac podobnych „luben” czy „nielubien”, porwonuje z wlasnymi – i znajduje:.
Halina Szyszko, Lodz, 24 maja 2009
.

„Z wypiekami na twarzy czytam „Ulice Zolwiego Strumienia” – co za uczta! Ile bialych plam mojej wiedzy się zapelnia, ile watkow i tropow tak mi bliskich w Pani biografii się przewija. Tyle podobnych lektur, osob, które podziwiam i pogladow, które podzielam – czuje jakby była Pani kims bliskim, znajomym i cieplym. (...) Tak jak Pani bylam cicha, niesmiala i tkwiaca w ksiazkach uczennica. Dzieki Olimpiadzie Polonistycznje, ktorej bylam finalistka, osmielilam się pojsc na studia do Krakowa. Studiowalam na UJ filologe polska o specjalizacji filmoznawstwo i teatrologii w ciezkich, ale i pieknych (w pewien sposób) latach 1982-87.(...) Podziwiam Pani talent, odwage i konsekwencje w realizacji marzen. Realizacja siebie to chyba nasz wielki obowiazek – a tu tak strasznie latwo dac się stlamsic i zdusic marzenia”.
Malgorzata Piera, Wieliczka 15 sierpnia 2010
.

Droga Pani Aleksandro,
Zgodnie z nasza telefoniczna rozmowa pisze swoje wrazenia po przeczytaniu Pani ksiazki “Ulica Zółwiego Strumienia”.
Czytalam ja niemal z mlodziencza pasja o bardzo roznych porach dnia, noca np. o 4-ej rano lub do 3-ej w nocy. Trudno mi bylo przerwac czytanie, tak bardzo wciagnela mnie Pani opowiesc.

Poczatkowo formula zapisu dziennik – przerywany wpisem z przeszlosci rozpraszala mnie, trudno było się opanowac, aby nie czytac dalej dziennika, pomijajac czas miniony. W miare jednak czytania stwierdzilam, ze jest to technika narracji wywolujaca pewien niepokoj, zwiekszone zainteresowanie – co bedzie dalej?, podobnie jak to dziala w filmach wieloodcinkowych.
Tak to odczuwalam.

Zdumiewajaca jest Pani historia. Bardzo wczesnie w okresie najpiekniejszej czesci zycia, wczesnej mlodosci trafila Pai pod skrzydla czlowieka slawnego, znanego, o wielkiej osobowosci, wielkiego pisarza ale o bardzo zaawansowanym wieku.
To bardzo ciekawe i trudne zderzenie. Bardzo znamienne było sformulowanie, ze w zyciu kazdego jest taki szczegolny punkt zwrotny od którego liczy się „przed” i „po” tym etapie. Ten czas wywiera zasadniczy wplyw na przebieg naszego zycia. Mysle, ze to bardzo uniwersalne stwierdzenie i na przykladzie Pani zyciorysu tak bardzo to było widoczne.
Caly czas czytajac te ksiazke zadawalam sobie pytanie, jak zdolala Pani zmiescic tyle podrozy, tyle wywiadow, tyle opracowan w czasie calkiem niedlugim. Podziwiam to. Osobne moje przemyslenia dotyczyly zupelnie nadzwyczajnych osiagniec zjednywania sobie ludzi na tyle, ze udzielali Pani poparcia w osiagnieciu stypendiow zagranicznych. Niewatpliwie była to wysoka ocena Pani umiejetnosci zjednywania sobie ludzi na tyle, ze udzielali Pani poparcia znajac caly dorobek pisarski, wkladu osobistego w zyciu literackim kraju. Mysle tez, ze decydujaca tu była ocena Pani jako czlowieka niezwykle ujmujacego, prostolinijnego, po prostu dobrego. Calkowicie zgadzam się z ocena Marcina Kuli wydrukwanej na obwolucie ksiazki, ze jest Pani osoba zyczliwa swiatu i ludziom.

Co my jako czytelnicy mamy z tego? Bardzo duzo.
Poznajemy autorke, przedstawionych przez nia ludzi z pierwszych stron gazet, ludzi prominentnych majacych wplyw na rozne aspekty naszego zycia , a szczególnie ludzi kultury. Poznajemy tez ludzi Polonii amerykanskiej waznych, a nam nieznanaych. Poznajemy tez Ameryke, wiele stanow i ich walory. Tych podrozy było tak wiele, ze czytalam te ksiazke z atlasem w reku. Mysle, ze bardzo wielu Amerykanow nie widzialo tyle, ile zdolala zobaczyc Pani.

Dla mnie osobiscie interesujace były Pani przezycia osobiste zwiazne z rozstaniem z Polska, rodzina, synem. Trzykrotnie bylam z mezem delegowanym przez polskie przedsiebiorstwa morskie (PLO) w Chinach, Bejrucie i Melburne. Zylam tam przez kilka lat. Moja pozycja byla diametralnie rozna, bylam tajm jedynie jako house-wife, wrecz nie wolno było mi podjac prace, tracilam wiec czasowo Polske, rodzine, przyjaciol i wlasna satysfakcjonjaca mnie prace zawodowa w kraju. Staralam się jakos radzic sobie z ta nowa sytuacja, ale jakze często towarzyszyly mi mysli, uczucia jakie opisuje Pani w ksiazce. Osobista tez wiez czuje w Pani przezyciach zwiazanych z rozlaka z synem. Ja tez zostawilam w kraju syna starszego Zbyszka, studenta Politechniki Gdanskiej. Towarzyszyl nam jedynie mlodszy syn Leszek, który skonczyl 6-ą klase, a wstapil do I klasy liceum i to po rozpoczeciu roku szkolnego do najlepszego stanowego liceum w Melburne. –Melburne High dla chlopcow. Pomagalam mu w pokonaniu brakujacych klas w matematyce, fizyce, chemii, wypisywalam dziesiatki nowych slowek, a po 4-miesiacach nie nadazalam juz w jego rozmowach z kolegami prowadzonych przez telefon.

Cieszylam sie podobnie jak Pani z jego dobrych wynikow. Polubilam te szkole, jego nauczycieli, zwyczaje szkolne. Opisalam to w ksiazce wydanej przez Polonie australijska dotyczaca wspomnien z Australii pt. „Kocha czy nienawidziec” w czesci zatytulowanej „wspomnienia szkolnego mundurka”.

Dziekuje pani za przyslana ksiazke niezwykle serdecznie. Zachwycila mnie, porwala, przywolala wiele serdecznych przemyslen.
Rozumiem Pani rozterki, ale spotkal Pania szczegolnie dobry los, spotkanie z mezem panem Normanem. To los szczesliwy, powstaje z tego oprocz szczescia osobistego tak zwana „trzecia wartosc”, a to już wklad w wartosci obu narodow Polski i Ameryki.
Dodac tez chce, ze rowniez jak pan Norman uwielbiam melodie z „Casablanki” i nuce ja cale zycie, a był to film, który pierwszy raz zobaczylam majac 16 lat. Uwielbiam tez melodie z filmu „Pozegnanie z Afyka”, jak rowniez ten film.
Lacze raz jeszcze serdeczne podziekowania za ksiazke i pozdrawiam,
Teresa Augustyniak, Gdynia, 21. 10. 2010

*

„Jestem zauroczona lekturą "Ulicy Żółwiego Strumienia" dzięki której dowiedziałam się wielu interesujących szczegółów z Pani życia. Tyle spotkań, tyle miejsc, wydarzeń i refleksji, że aż nie do wiary, że to wszystko dotyczy jednej osoby.
Elżbieta Frankiewicz, Biblioteka na Mokotowie, 7 maja 2015
*

„Przeczytalam "Ulicę Żólwiego Strumienia". Przyznam że bylam jakos sceptycznie nastawiona. Ale szybko zmienilam nastawienie.Wciagnela mnie. Podziwiam za odwage i subtelnosc. Wydaje sie ze jest to ksiazka intymna a jednak nie.Jest zawarta w niej niewidzialna granica. Czytajac tę ksiazke nie czulam sie jak intruz, podgladacz... niesamowity efekt. Ciekawa jest refleksja o beztroskim czasie pod skrzydlami Wańkowicza, o samotnym w gruncie rzeczy macierzynstwie, i jak pokorna Pani postawa wyrazona w sprawie poswiecenia dla pracy. Czytalam ten fragment parokrotnie zastanawiajac sie przy tym nad soba...
Czesc poswiecona smierci Pani ojca. Niezwykle wzruszajaca.Przyznam ze poplynely mi lzy... takze z tego powodu ze kazdego dnia mysli Pani o ojcu, moze rowniez ze swiadomosci ze mnie tez kiedys to spotka... Ksiazke czytalam w czytelni biblioteki. Chce do niej wracac.Tak jak i do historii rodu Wartanowiczów w "Lepszym dniu".
Malgorzata Wojewoda, Gliwice, 13 listopada 2017
*
oja ulubiona ksiazka, za ktora BARDZO Pani dziekuje Moj niezyjacy przyjaciel z Warszawy przyslal mi Pani ksiazke "Ulica Zolwiego Strumienia " do Oslo, gdzie mieszkam z mezem Norwegiem i naszymi synami od 29 lat. Te ksiazke przeczytalam doslownie jednym tchem,wzruszalam sie razem z Pania, gdy czytalam o Pani zyciu w Lodzi, ktore tez jest moim rodzinnym miastem. Dziekuje za tak piekne i jakze gleboko emocjonalne chwile, ktore przezylam, czytajac Pani biograficzne wspomnienia w tej pieknej ksiazce. Pozdrawiam Pania bardzo serdecznie i bardzo cieplo z Oslo.
Malgorzata Kubik-Vaernes , 21 czerwca 2018, OSLO
*
INTERNET

1 of 1 people found the following review helpful:

Ksiazka trzyma w napieciu i uroku ludzi i autorki, August 12, 2001
By A Customer
Ksiazka trzyma w napieciu i wraca sie do niej jak do dobrego piwa! Uczy spojrzenia na wlasne zycie z dystansem, madroscia, cieplem. W depresyjnych czasach, jakie mamy wokol siebie, uczy jakby akceptacji ludzi i swiata, dostrzegania dobra. Ksiazka wprowadza w dobry nastroj i dobre nastawienie do siebie i innych. Moze byc terapia w zlych momentach, trudnych czy kryzysowych. Niewiele jest takich ksiazek, ktore uspokajaja, a ta przemowila do mnie swoim pieknem jezyka i spojrzenia na swiat. Za jej najwieksza zalete uwazam wlasnie pozytywne wrazenia, ktore wywyoluje.
Help other customers find the most helpful reviews
Was this review helpful to you?
Report this | Permalink Comment


2 of 2 people found the following review helpful:

wzruszajaca, ciepla, madra ksiazka, February 15, 2001
By A Customer
Pisanie o sobie zawsze jest trudne, bo moze odslonic potwora, snoba, pustke i glupote. Ta ksiazka pokazuje osobe madra, myslaca,ciekawa swiata i ludzi, zyczliwa innym, kochajaca matke. Lubi innych ludzi, lubi zwierzeta. Wiele ciekawego o Polsce, jej srodowisku ludzi piora i nie tylko, o Stanach Zjednoczonych, ktore sa dosc trudne do jednoznacznej oceny. Za ten brak jednoznacznych, gotowych ocen i odpowiedzi - ogromnie cenie jej autorke.
Help other customers find the most helpful reviews
Was this review helpful to you?
Report this | Permalink Comment

2 of 2 people found the following review helpful:

a wonderful book!, January 14, 2001
By Michael Kopacky (Washington, D.C. USA) - See all my reviews

The book is written as a part autobiography and part diary. The autobiography is a literary form, which unlike other forms, shows the "ego" ot the author. Aleksandra Ziolkowska-Boehm "ego" is delicate and fascinating! Many interesting details about life in America are shown with tact and good understanding. The book is written with talent and keeps its focus. It is diffficult to stop reading; day after day it captures the imagination. Some fragments are almost like from a movie - dialog, description and people are very realistic.
Help other customers find the most helpful reviews
Was this review helpful to you?
Report this | Permalink Comment

 wonderful, full of subtle charm and wisdom, August 17, 2000
3 of 3 people found the following review helpful:

wonderful, full of subtle charm and wisdom, August 17, 2000
By Susan Puzio (Milwaukee, Wisconsin, USA) - See all my reviews

I was taken by the positive outlook of the book, the authoree's insight - full of subtle charm and wisdom. It is like a glass of cool good mineral water on a hot day. I am happy to know enough Polish language and to enjoy it. It will be very good if the book appears in English. It shows Polish life in 1960-1980, immigrants stories, and wonderful impressions from Canada and the United States. I learned much about America from a book written by an immigrant.
Help other customers find the most helpful reviews
Was this review helpful to you?
Report this | Permalink Comment

4 of 4 people found the following review helpful:

Prawdy zyciowe, roznorodnosc losow ludzkich..., May 27, 2000
By Leonrad Ratajczyk (Schaumburg, Illinois, USA) - See all my reviews

W swej bardzo inteersujacej autobiografii autorka przytacza rozne, takze filozoficzne stwierdzenia pozwalajace lepiej zrozumiec kazda prawde zyciowa. Ponadto zwraca uwage na wielka roznorodnosc ludzkich losow i wlasciwie oddaje atmosfere ostatnich kilkudziesieciu lat, zarowno w Polsce, jak i w Ameryce, zwlaszcza w USA, gdzie obecnie mieszka. Jest kopalnia roznych cennych spostrzezen i twierdzen wzbogacajaych wiedze o naszym zyciu. Osobiste losy Autorki dowodza, ze mozna byc bardzo czynnym i zapracownaym, a jednoczesnie zadowolonym z zycia, szczesliwym i otoczonym kochajacymi i kochanymi osobami.
Help other customers find the most helpful reviews
Was this review helpful to you?
Report this | Permalink Comment

5 of 5 people found the following review helpful:

Czekam na nastepne ksiazki o Ameryce....., April 5, 2000
By Marek Perkowski (USA, Oregon) - See all my reviews

Ksiazke "Ulica Zolwiego Strumienia" przeczytalem dwarazy. Prosta, nieudziwniona, prawdziwa, szczera i bardzosympatyczna. Spotykam tam ludzi ktorych znalem z Polski - Wankowicz dla ktorego zrobilem kiedys jako student adres na rocznice Jego slubu; adres ten zostal zreprodukowany w innej ksiazce pani Ziolkowskiej. Taki prawdziwy jego portret, od Niego pewno nauczyla sie Autorka sympatii do ludzi, bezposredniosci i zmyslu obserwacji. Autorka wydaje sie byc "osoba bez zolci", naprawde umiejaca cieszyc sie zyciem i ludzmi, wrazliwa na piekno i na przyjazn. Ksiazka tchnie optymizmem, ciekawoscia swiata i entuzjazmem istnienia, jest w tym tak rozna od innych ksiazek wydawanych obecnie w Polsce, jak rowniez wielu ksiazek obrazujacych Polonie a pisanych przez pisarzy z Polski. Nie spotkalem autorki nigdy osobiscie, a od razu wydala mi sie bardzo bliska poprzez swoj sposob odczuwania, poprzez jej wizje Polski i Ameryki. Spotkalem wielu emigrantow-Polakow ktorzy nie lubia Polski, i innych ktorzy zdazyli juz znienawidziec Ameryke; najsympatyczniejsi to ci co kochaja i widza dobre i w jednej i w drugiej krainie swojego zycia (bo Ojczyzne ma sie tylko jedna). Pani Ziolkowska nalezy do tych wlasnie energicznych Polek, ktore i tu i tu czuja sie jak u siebie w domu.
Ta ksiazke wydaje sie nie miec pretensji do "wielkiej literatury", a jest jednym z najprawdziwszych obrazow zarowno Polski jak i Ameryki z ktorymi sie spotkalem. Na taka wlasnie ksiazke czekalem od lat, i teraz bede szukal wiecej ksiazek o Ameryce tej autorki. END

Fragmenty ksiazki ukazaly się w:

  1. NOWY DZIENNIK (Nowy Jork)
  2. NORDOST-ARCHIV VIII/ 1999. Luneburg 2001, Germany str..765-787

Wydanie w jezyku angielskim
LOVE FOR FAMILY, FRIENDS, AND BOOKS, 2015
Hamilton Books, An Imprint of Rowman and Lttlefield
ISBN 978-0-7618-6568-1

Publish Date
Publisher
Twój Styl
Language
Polish
Pages
524

Buy this book

Edition Availability
Cover of: Ulica Żółwiego Strumienia
Ulica Żółwiego Strumienia
2004, Twój Styl
in Polish - Wyd. poprawione.
Cover of: ULICA ŻÓŁWIEGO STRUMIENIA
ULICA ŻÓŁWIEGO STRUMIENIA
2004, Wyd Książkowe Twój Styl
Cover of: Ulica Żółwiego Strumienia
Ulica Żółwiego Strumienia
1995, Dom Książki w Warszawie
in Polish

Add another edition?

Book Details


First Sentence

".....(...) Dom mojego dzieciństwa był skromny. Ściany boczne miał murowane, przednią i tylną drewnianą. Bujny krzak dzikiego wina oplatał ścianę z prawej strony, zaglądając do okien. Jesie¬nią zielone liście zmieniały kolor na rdzawy i czerwony. W 1935 roku zbudowali go dziadkowie, Genowefa i Józef Laśkiewiczowie, rodzice Mamy. W czasie drugiej wojny światowej część Łodzi Niemcy przeznaczyli na getto. Teren ten powiększano coraz bardziej, aż objął także ulicę Franciszkańską, przy któ¬rej stał dom dziadków. Ludzie nieżydowskiego pochodzenia przesiedlali się w inne okolice miasta. Był maj 1940 roku, Laś¬kiewiczowie przenieśli się wówczas na ulicę Piaseczną i potem na Sanocką, do dzielnicy Chojny. Po wojnie, kiedy moi rodzice pobrali się, dziadkowie przekazali im odzyskany dom na Franci-szkańskiej. Był zniszczony, ale otoczony dużym, zadrzewionym ogrodem, wciąż pięknym. Genowefa i Józef mieli czworo dzieci: trzy córki i najmłod¬szego syna. Mama moja, Antonina, była najstarsza z rodzeń¬stwa, urodziła się 11 grudnia 1923 roku. Potem kolejno: Anna, Daniela i Zdzisław. Dziadkowie od 1923 roku prowadzili sklep i warsztat stolarski produkujący stylowe inkrustowane meble. Zatrudniali kilku czeladników. Po wojnie dziadek Józef cierpiał na cho-robę Buergera, w 1948 roku amputowano mu nogę. Obowiązki i wszystkie prace przejęła babcia, kobieta o silnym charakterze, która prowadziła zakład, zatrudniając już tylko dwóch czelad¬ników. Atmosfera wokół prywatnej inicjatywy nie była sprzyjająca, podatki były coraz wyższe, bywało coraz trudniej. Po śmierci dziadka w 1953 roku jeszcze przez osiem lat babcia prowadziła zakład. Sprzedała go, kiedy ukończyła siedemdziesiąt lat. Długo snuła plany, by zamieszkać w domku z dużym ogro¬dem, u najstarszej córki, Antoniny – mojej Mamy. Pamiętam rozmowy o rozbudowie domu, planach, by pobudować dodatkowy pokój. Zamiary nie spełniły się, babcia powoli słabła i nie snuła już większych planów zajęta swoim zdrowiem. Kiedyś poświęciła mi wiele godzin i obie opracowałyśmy drzewo genealogiczne jej rodu. Było to po mojej lekturze „Sagi rodu Forsyte’ów”. Zapragnęłam wtedy dowiedzieć się jak najwięcej o własnej rodzinie. Pamiętam opowiedzianą mi przez babcię historię o Paulinie z Rychlewskich Fliśnik (2 voto Stawińska), bardzo barwnej postaci. Była córką właściciela apteki na Dużych Garbarach w Poznaniu, z zawodu nauczycielką, jej bracia mieli dyplomy inżyniera i architekta. Urodziwa i atrakcyjna cieszyła się dużym powodzeniem u mężczyzn. Po śmierci męża, Jana Fliśnika, z którym miała czworo dzieci: Mariannę, Adama, Stefanię i Helenę, wyszła ponownie za mąż i uro¬dziła córkę Konstancję. Drugi syn Konstancji, Roman Strzelecki, zamieszkał w Warszawie, wziął udział w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku. Babcia, Genowefa ze Szczypiorskich, była najstarszą wnuczką Pauliny, córką Marianny. Poślubiła Józefa Laśkiewicza, przystojnego młodzieńca z dużymi ambicjami. Ślub odbył się 8 sierpnia 1920 roku w starym kościele Najświętszej Marii Panny w Łodzi. Rodzina Laśkiewiczów pochodziła ze Żmudzi, Józef, jak i jego bracia Felicjan, Aleksander i Teodor, kończył szkoły w Warszawie. Mój dziadek Józef przeniósł się do Ło¬dzi, która od wielu lat przyciągała młodych ludzi, ściągających do niej jak do ziemi obiecanej w nadziei założenia własnego interesu. Początkowo pracował w Magistracie Miasta, po ślubie z Genowefą, otrzymawszy wymagane uprawnienia mistrza stolarskiego, założył własny zakład produkcji mebli stylowych. Nie było łatwo Polakowi dać sobie radę w tym różnorodnym etnicznie mieście. Dziadek znał się jednak dobrze na interesach i lubił swój fach. Do produkcji mebli używał drewna dębowego, czeczoty, sosny. Inne uszlachetniał, pokrywając je for¬nirem z orzecha, czeczoty i mahoniu. Z zagranicy sprowadzał do polerowania szerlak. Fragmenty mebli wymagające wzorów oddawał do wykonania rzeźbiarzowi. Tuż obok zakładu był sklep, w którym dziadek sprzedawał meble i przyjmował zamówienia. Pamiętam, jak przychodziłam z Mamą do sklepu na Przybyszewskiego (dawna Napiórkowskiego), pachniał denaturatem i politurą. Babcia była zawsze bardzo zajęta i zazwyczaj prowadziła z kimś rozmowy. Każdego piątku ofiarowywała Mamie duży kawałek polędwicy, na sznycle, które Mama piekła nam na śniadanie w niedzielę. Zawoziła też bieliznę po¬ścielową do babci, gdzie raz na tydzień przychodziła praczka. Pranie w tych czasach było skomplikowanym zajęciem, wymagało dużego wysiłku. Bielizna Mamy zawsze była śnieżnobiała. I taką aurę domu zapamiętałam. Mama moja miała szesnaście lat, gdy wybuchła wojna i nie ukończone gimnazjum. Bardzo cierpiała, że wojna przerwała jej możliwości nauki, maturę zrobiła po wojnie. Dziadek Józef w czasie okupacji – jako Polak – nie mógł prowadzić warsztatu rzemieślniczego. Musiał pracować w niemieckim zakładzie stolarskim. Pracował tam też Henryk Ziółkowski, mój przyszły Oj¬ciec. Dużo czytał, był trochę tajemniczy. Mama wiedziała, że jest w konspiracji, ale nie mówił wiele o swojej działalności, aby nikogo nie narażać. Henryk działał w kręgach młodzieżowych w Obozie Wielkiej Polski, potem w Stronnictwie Narodowym, gdzie jako prelegent szerzył myśli Romana Dmowskiego. Przed wojną był strzelcem w 31. Pułku Strzelców Kaniowskich. Pobrali się zaraz po wojnie, 1 lipca 1945 roku. Zamieszkali w domku z ogrodem przy ulicy Franciszkańskiej prawie bez mebli. Po latach przy pomocy babci nabyli komplet mebli do sypialni, tzw. złotą brzozę i ciemne orzechowe meble do stoło¬wego pokoju. 5 maja 1946 roku urodził się Henryk Andrzej. W rok póź¬niej, 10 kwietnia, przyszedł na świat Andrzej Roman, zwany Jędrusiem. Opowieść o nim zawsze wywoływała łzy. Odda¬lano dzień jego chrztu. Mama początkowo zaproponowała jako matkę chrzestną ciocię Dzidkę, ale ta będąc w ciąży odmówiła. Według przekonań nie powinna być matką dla swojego dziecka i matką chrzestną dla innego. Podobno jedno z dzieci wówczas się „nie chowa”. Niedobrze jest też odmówić, bo dziecko, któ¬remu się odmówi, także się „nie chowa”. Rodzicami chrzestnymi zostali ostatecznie ciocia Lola i wujek Zdzisiek. Jędruś ukończył dziewięć miesięcy, datę chrztu wyznaczono na drugi dzień Bo¬żego Narodzenia, 26 grudnia 1947 roku. Dzień chrztu był wy¬jątkowo zimny, dziecko było markotne i miało stan podgorącz¬kowy. W kościele chłopczyk popłakiwał, po powrocie w domu był jednak spokojny. Mama obudziła się w nocy, wydawało się jej, że usłyszała płacz. Podbiegła i pochyliła się nad łóżeczkiem. Dziecko miało kroplę krwi w kącikach ust. Zaczęła strasznie krzyczeć. Kiedy przyjechało pogotowie, stwierdzono zgon. Jędrusia pochowano w białym ubranku, w którym dwa dni wcześniej był chrzczony. Pamiętam rocznice śmierci Jędrusia, drugi dzień Świąt Bo¬żego Narodzenia, w czasie których Mama popłakiwała. W rok i cztery miesiące po śmierci Jędrusia, w Wielki Piątek, 15 kwietnia 1949 roku o czwartej nad ranem urodziłam się ja, 19 grudnia 1950 roku urodził się Krzysztof Bogusław, mój najmłodszy braciszek. Według opowieści rodzinnych Mama bardzo pragnęła mieć dziewczynkę i wybrali z Ojcem moje imię jeszcze przed naro¬dzeniem. Mówiła, że chciałaby mieć córkę, która by się dobrze uczyła, ukończyła studia, miała ciekawy zawód, interesujące ży¬cie i aby poznała świat. Żeby „nie umiała robić na szydełku ani szyć”. Mama, która umiała to wszystko, chciała innego losu dla córki, który jej nie został darowany. Jako dziewczynka obda¬rzona była ładnym głosem. Po latach pozostała jej miłość do muzyki i zachwyt nad pięknymi głosami. Chodzili z Ojcem regularnie na opery, z czasem, jak podrośliśmy, zabierali nas ze sobą. Kiedy zastanawiam się nad wspomnieniami z bardzo odległego dzieciństwa, uświadamiam sobie, że moje najwcześniej¬sze lata zostały w pamięci w krótkich obrazach jakiegoś przeżycia, odczucia, wrażenia. Nie zapamiętałam ludzi z ich imie¬nia, nazwiska, często nie pamiętam ich twarzy, ale nigdy nie zapomnę ich uczynków. To nasze poczynania zostają najtrwal¬sze. Dziadka Józefa mało pamiętam, zmarł, gdy miałam cztery lata. Przywołuję wizyty u niego, po amputacji nogi poruszał się na wózku inwalidzkim. Moja Mama była ukochaną córką dziadka i była do niego niezwykle przywiązana. Bardzo ciężko przeżyła jego śmierć, pamiętam, jak długo go opłakiwała. W mo¬ich najdalszych wspomnieniach jest scena, kiedy przyjechaliśmy na pogrzeb. W dużym pokoju stała otwarta trumna, było ciasno, wielu ludzi. Mama stała blisko trumny, a Tatuś starał się trzymać z nami z daleka. Był zimny, listopadowy dzień 1953 roku. Babka Genowefa nie była uczuciowa, jak moja Mama, nie przytulała nas, mało zwracała na nas, dzieci, uwagę. Jeżeli się do nas zwracała, to by nas skrytykować za zachowanie lub wygląd. Babcia przebywała z dorosłymi, a dzieci to był osobny świat. Miała wiele problemów z prowadzeniem zakładu i mu¬siała z nimi sama się zmagać. Kiedy go sprzedała, przyjeżdżała taksówką, robiła duże zamieszanie wokół siebie. Bardzo ją lubił pies, któremu przynosiła smakołyki. Witał ją radosnym szczeka¬niem. Zaczynała w tym okresie nas, dorastające dzieci, dostrze¬gać. Ciągle czegoś od nas oczekiwała, a ja chyba dość niechętnie spełniałam jej wymagania. Wolałam być zostawiona sama sobie i przyglądać się dorosłym z pewnej odległości. Byłam chyba dzieckiem dość krnąbrnym. Pamiętam śmiesznie teraz brzmiącą uwagę, którą mnie, małą dziewczynkę, obdarzała: „Harda dusza w ubogim ciele...” Uwaga ta irytowała mnie i powodowała, że tym bardziej nie chciałam przebywać w obecności babki. Ce¬niłam wolność i ogród dawał mi możliwość wyłączenia się we własne sprawy. Uciekałam, kiedy mogłam, z domu i kryłam się w ogrodzie. Kontakt z babcią nawiązałam dopiero później, kiedy dorosłam i stałam się dla niej partnerem do rozmów. Było to w okre¬sie szkoły średniej. Polubiłyśmy się i doceniałam jej dobroć, którą mi wtedy szczególnie zaczęła okazywać. Babcia wyróż¬niała względami drugą córkę, Annę, i wciąż prowadziła różne polityki rodzinne. Pamiętam z dzieciństwa, że nie chciałam mieć siostry, wiedziałam bowiem, że siostry nieustannie rywalizują ze sobą – o względy rodziców, o urodę, o mężów i dzieci. Z ciocią Hanią nie byłam nigdy blisko, choć była zawsze serdeczna. Dużo chciała wiedzieć, wypytywała mnie wciąż o różne sprawy, czego nie lubiłam. Chciałam być zostawiona w spokoju i mówić tylko o tym, co mnie interesowało. Dopytywania doro¬słych wydawały mi się często naruszaniem prywatności, którą od dziecka ceniłam. Zapamiętałam bardzo wyraźnie pewne spotkanie u babci. Cioci Hani i wujowi Jaśkowi urodził się trzeci syn, Rysio. Mieli już dwóch starszych chłopców: Włodka i Zdziśka. Rysio urodził się, kiedy miałam trzy latka. Spotkaliśmy się wszyscy u babci, Rysio był w pieluszkach i bardzo płakał. Jakoś rozmowa zeszła na te¬mat, że szkoda, że ciocia Hania nie urodziła dziewczynki, tylko trzeciego chłopca. Na co ona zareagowała dość ostrymi słowami przeciwko dziewczynkom i związanym z nimi problemom. Do¬wiedziałam się wówczas, że „dziewczynki to nieustanne zmartwienie”. Rozmowa ta bardzo mnie poruszyła, poszłam do mo¬jego Ojca i usiadłam mu na kolanach, szukając protekcji. Tatuś przytulił mnie i śmiał się z uwag cioci Hani. Ciocia Hania kupiła dużą parcelę pod Łodzią, w Głownie, postawiła tam dom i wyjeżdżała na całe lato. Nieraz w niedziele cała rodzina z babcią i ciocią Danką tam się gromadziła. Dorośli wyganiali nas z domu „na powietrze”. Biegaliśmy po ogrom¬nym ogrodzie, ale pamiętam, że drzewka owocowe, świeżo za¬sadzone, nie dawały cienia i bardzo mnie męczył upał. Zaprzyjaźniłam się bliżej z moimi kuzynami, synami cioci Hani. Mam w albumie zdjęcia z tych wizyt w Głownie. Zawsze jestem na rękach u Ojca. Nie przypominam dobrze z tego okresu Ewy, córki wujostwa. Zapamiętałam jej komunię, na którą byliśmy zaproszeni, i śliczną zieloną sukienkę, w którą się potem przebrała. Później ukończyła Akademię Sztuk Pięknych i pisała wiersze, które drukowała w łódzkiej prasie. Mama uczuciowo najbardziej związana była z najmłodszą siostrą Danką – „dobrą ciocią”. Zabierała mnie dwukrotnie na wakacje, obdarowywała nas prezentami. Ciocia Danka, z wykształcenia farmaceutka, była dla nas, dzieci, zawsze postacią ciekawą. Ciągle coś się wokół niej działo, wyjeżdżała, mieszkała daleko. Kiedyś zabrała wszystkie dzieci na spacer i po drodze pytała, czy uważamy, że jest ładna i czy podoba się nam jej su¬kienka. – Jedyne cioci zmartwienie, jedyne, powtarzała, to żeby być szczuplejszą... W moim pojęciu ciocia nie była otyła, była zawsze ubrana w ładne, kolorowe sukienki. Często miała tego samego koloru torebkę i buciki. Pamiętam czerwoną welurową bluzkę, która stała się dla mnie, małej dziewczynki, najpiękniejszą bluzką, o jakiej marzyłam. Dotykałam jej z podziwem. Ta bluzka, kiedy znudziła się cioci, zbiegła po praniu, nie tracąc jednak faktury, podarowana została mnie i długo się nią cieszyłam. Jak przez mgłę pamiętam kilka wizyt cioci z małą córeczką Marysią, która wciąż chorowała i nad którą cała rodzina bardzo się trzęsła jak nad chorym pisklęciem. Marysia urodziła się w 1956 roku i niebawem ciocia Danka wyjechała na Mazury do Węgorzewa. Straciłam z nią kontakt. Dopiero będąc w szkole nawiązałam go na nowo, ciocia dwukrotnie zaprosiła mnie na lato, bym spędziła z nią część wakacji. Moim ojcem chrzestnym był kolega Ojca z Tomaszowa Mazowieckiego, Sylwester Pajdziński. Matką chrzestną była najmłodsza siostra babci, ciocia Zosia, zamożna, podobnie prowadząca z mężem zakład stolarski i sklep mebli pokojowych. Była zawsze elegancka i umalowana. Kiedy ją odwiedzałyśmy z Mamą w wytwornym sklepie na ulicy Południowej, była dla mnie miła i ciekawa moich spraw. Ale tak naprawdę nigdy jej dobrze nie poznałam. Po latach usłyszałam o nieszczęściach jej dzieci, tragicznej śmierci syna. Ja już wtedy przeniosłam się do Warszawy i przyjeżdżałam do Łodzi odwiedzać Rodziców i braci. Mój chrzest odbył się 13 listopada, w kościele Opatrzności Bożej na Marysinie. Nadano mi aż trzy imiona: Aleksandry Wiktorii Anny. Mój dziadek, Józef Laśkiewicz, był zwolennikiem Józefa Piłsudskiego, Ojciec mówił, że poślubił „córkę piłsudczyka”. Sam był zwolennikiem Romana Dmowskiego, którego książki miał w domu i którego myśli polityczne cenił przez całe swoje życie. Ojciec pochodził z Poznańskiego, co podkreślał z dumą mówiąc, że ludzie z tamtych stron są bardzo pracowici i odpowiedzialni. Rodzina Ziółkowskich miała swój herb Korczak. Ojciec urodził się 23 grudnia 1916 roku w Kaliszu, najstarszym polskim mieście, które należało do Królestwa, nie do Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Gdy miał niecałe piętnaście lat, zmarła wówczas jego 32-letnia matka, Wiktoria (to po niej mam drugie imię). Był to duży cios dla niego i jego młodszej siostrzyczki, Zdzisławy zwanej Dzidką. Mówił czasami, że jak się nie dorasta w obecności matki, to potem w życiu jest bardzo trudno. Całe życie był człowiekiem zamkniętym w sobie i bardzo prywat¬nym. Jego ojciec, Józef, ożenił się ponownie i miał z drugą żoną Weroniką dwoje dzieci. Podobno mój Ojciec długo nie akceptował swojej macochy, dopiero z czasem stosunki uło¬żyły się poprawnie. Po śmierci swojego ojca przyjaźnił się z nią i jej dziećmi. Polubiłam przyrodnie rodzeństwo mo-jego Ojca. Wiesia jest nieco starsza od Henia, Jurek jest młod¬szy ode mnie. Oboje ukończyli Politechnikę Łódzką, założyli rodziny. Wiesia mieszka na Helu z mężem marynarzem, Jurek ożenił się z Teresą i pozostał w Łodzi. Dziadek Józef, kiedy odwiedzał nas w domu na Franciszkańskiej, zawsze krytykował Tatę, swojego syna, za różne nie wykonane wokół domu prace. Tymi uwagami doprowadzał nas, dzieci, do wielkiej radości, że jest ktoś, kto może sobie pozwolić na krytykę Taty! Dziadek wszystko robił sam w swoim domu na Studziennej. Pamiętam, jak kiedyś wszedł na dach naszego domu i napra¬wiał go. Miał wtedy blisko siedemdziesiąt lat. Dużym wydarzeniem był dzień, kiedy do studni dziadka w ogrodzie wpadł kot. Nikt nie wiedział, jak to się stało, kota jednak trzeba było wyciągnąć. Dziadek umocnił dodatkowo łańcuch i sam kazał się spuścić w wiadrze na dno studni. Cała rodzina otoczyła go głośno protestując, a on pokrzykiwał, by nie tracili czasu na jakieś niepotrzebne przewidywania i aby go „wolniutko spuścili”. Zwłoki kota wydobył i razem z nimi wyciągnięto go na zewnątrz. Słabo pamiętam postać swojej prababki – matki Wiktorii – której nigdy nie znałam, ale którą wszyscy dobrze wspominali. O zmarłych mówiło się zawsze dobrze i z sentymentem. Prababcia chętnie odwiedzała nas w domu, mówiła Mamie, że jej córka na pewno byłaby szczęśliwa, że jej syn ma taką dobrą i pracowitą żonę. Prababcia, gdy nas odwiedzała, spała ze mną w jednym łóżku, czego nie lubiłam. Budziła się wcześnie rano i szeptała modlitwy, przeszkadzając mi spać. Dzieci nie lubią ludzi bardzo starych i ich przyzwyczajeń. W rodzinnych opowieściach wracała postać krewnego ojca, Korczaka-Ziółkowskiego, rzeźbiarza z Południowej Dakoty, którego rodzice Anna i Józef Ziółkowscy wyemigrowali do Stanów i niebawem po jego narodzeniu zginęli tragicznie. Wy¬chowywany był przez ludzi, którzy go upokarzali, poniżali, zmuszali do ciężkiej pracy. Miał szesnaście lat, gdy opuścił dom swoich opiekunów, podejmował się wielu prac. Trafił do bostońskiej stoczni, gdzie po raz pierwszy próbował rzeź¬bić w drewnie. Spotkał ludzi, którzy zajęli się nim serdecz¬nie. W 1939 roku na wystawie światowej w Nowym Jorku wystawił swoją rzeźbę – popiersie znakomitego rodaka, Igna¬cego Paderewskiego. Otrzymał pierwszą nagrodę. Stał się znanym rzeźbiarzem. Otrzymał wkrótce zaproszenie od Gutzona Borgluma, by pomógł mu w rzeźbieniu głów prezydentów w Mount Rushmore, Black Hills. W 1948 roku przyjął propozycję indiańskiego wodza Siuksów Henry’ego Standing Bear (Sto¬jącego Niedźwiedzia), by wyrzeźbić podobiznę wodza Crazy Horse. Ameryka była czymś bardzo nierzeczywistym, oddalonym i nie dotyczyła nikogo z nas. Dopiero później, kiedy zaczęliśmy czytać, poznawaliśmy Amerykę z książek Jamesa F. Coopera, filmów o Dzikim Zachodzie. Bardzo lubiłam strych domu, gdzie godzinami czytałam gromadzone przez Ojca, zakurzone stare roczniki „Przekroju”. Część strychu Ojciec zagospodarował, obudowując drewnia¬nymi półkami. Trzymał tam swoją ogromną, wciąż się powiększającą kolekcję książek. Książki czytał bez przerwy i takiego go z dzieciństwa najbardziej pamiętam: siedzącego w domu lub w ogrodzie i czytającego książkę. Miał ze sobą zawsze ze¬szyt do notatek. W kolekcji Ojca były z trudem zdobywane przez niego książki historyczne Pobóg-Malinowskiego, Mariana Kukiela, dzieła Dmowskiego, opracowania emigracyjne poświęcone Katyniowi, książki filozofów: Spinozy, Marka Aureliusza, prace profesora Tatarkiewicza, powieści Kossak-Szczuckiej, wydania emigracyjne Wańkowicza. Ojciec wpoił nam zaintereso¬wanie historią i literaturą. Sam miał ogromną wiedzę historyczną, można się było do niej odwołać, nie zajrzawszy do książki. Był wielkim miłośnikiem książek i przekazał nam swoją pasję. Nauczyliśmy się, że książki się szanuje, używa zakładek, okładek ochraniających, że przed lekturą myje się ręce. W moim domu na ścianach wisiały oprawione reprodukcje obrazów hi¬storycznych Jana Matejki, Artura Grottgera z cyklu „Wojna”, a także obrazy ze świata mitologii. Ojciec opowiadał nam o hołdzie pruskim, Rejtanie, o powstaniach, a także o porwaniu Sa¬binek i jabłku pięknej Heleny. Zachwycał się renesansowym malarstwem, cenił szczególnie Tycjana, mistrzów flamandzkich Van Dycka i Bruegla, Rubensa. (Po latach miałam okazję zobaczyć oryginały w Luwrze w Paryżu, w muzeum w Brukseli i na wystawie w Kimbell Art Museum w Fort Worth w Teksasie.) Ojciec miał w swojej kolekcji między innymi reprodukcję obrazu XIX-wiecznego malarza Thomasa Cole: „The Garden Eden”. Wpatrywałam się w niego, w jego nadzwyczajne kolory i dzia¬łał na moją wyobraźnię. Po wielu latach zobaczyłam oryginał w Amon Carter Museum w Dallas. W swoich zbiorach Ojciec miał także kolekcję pocztówek z reprodukcjami obrazów, teczki z wycinkami, materiałami dotyczącymi tematyki Powstania Warszawskiego, wojny sowieckiej (Rosjanie w języku Ojca to byli sowieci bądź bolszewicy). Ojciec nie należał do partii. Pamiętam, mówiło się w domu o nienależeniu do partii jako o czymś istotnym. Ojciec mówił, że nie ma żadnych powodów, dla których można usprawiedliwić swoje należenie do partii, można bowiem żyć skromniej, ale niezależniej. Nie dostawał awansu. Podjął się drugiej pracy i wieczorami prowadził bibliotekę. Wracał zmęczony o dziewiątej wieczór. Rozmawiali często z Mamą, martwiąc się „jak my przeżyjemy z dziećmi”. Nie chodził na majowe pochody, nie chodził na głosowanie. Pamiętam, jak kilka razy przychodzili jacyś ludzie i jak Mama potem martwiła się. „Mamy dzieci, co z nimi będzie...” Bardzo mnie ta uwaga niepokoiła, choć jej nie rozumiałam. Bohaterowie historyczni i literaccy byli naszymi wzorami, byli niemal zadomowieni w naszym domu. Nasze imiona nadane były na cześć niektórych z nich: Henryk, jak ukochany ojca pisarz, Henryk Sienkiewicz, zmarły Jędruś był Andrzejem Kmicicem. Ja – Aleksandra – miałam być sienkiewiczowską Oleńką: dumną i przywiązaną do swojego kraju. Krzysztof miał uczcić wielkiego odkrywcę Ameryki. Ojciec był wrażliwy na piękno przyrody, sadził drzewa i opiekował się nimi, aż wyrosły wysokie. Lubił zwierzęta, zawsze był nimi otoczony, zatrzymywał się przy każdym napo-tkanym psie, by go pogłaskać. Dokarmiał ptaki, zbierał dla nich domowe okruchy. Dla nas był surowy, wymagający, nawet apodyktyczny. Nieraz bałam się jego surowych ocen. Zwykł wtedy mawiać do nas sentencjami, na przykład: „Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe”, „Inteligentny człowiek wie, co powiedzieć, mądry wie, kiedy powiedzieć”. Dbał szczególnie o wyrobienie w nas poczucia obowiązku. Był prawym, uczciwym człowie¬kiem, upartym i oddanym sprawie. Był zamknięty w sobie, nie potrafił okazywać swoich uczuć. Mama była jego przeciwieństwem. Pamiętam, jak zdumiałam się znalazłszy po latach w ro¬dzinnych papierach kartki Taty pisane do Mamy, gdy byliśmy mali. Pokazywały jego stronę uczuciową, której nie znałam. Pisał: Iwonicz Zdrój, 23 czerwca 1954 roku Kochanej Tosieńce – Żoneczce, Heniusiowi, Oleńce i Krzysiowi przesyła całusy i moc uścisków mąż i ojciec. Jestem w Iwoniczu i mimo pięknej okolicy bardzo tęsknię, gdyż chciałbym być tutaj z Tobą i z na¬szymi dziećmi. Oddany Heniek. Osobno, tego samego dnia wysłał Mamie imieninowe życzenia: ...W dniu twoich imienin, Kochana Żoneczko, życzę ci Tosieńko pełnego urzeczywistnienia wszystkich Twoich pragnień. Wiary w mi¬łość cierpliwą, ufną, „nie szukającą swego”, gorącą jak w pierwszych dniach, miłość męża wiernie Tobie oddanego, bezgranicznie duszą i ciałem... szczęśliwego doczekania i spełnienia pokładanych Nadziei Twoich w dzieciach naszych – Heniu, Oleńce i Krzysiu. Heniek. W kilka dni później wysłał następną kartkę, tym razem upominając nas: ...Kochane dzieci, słuchajcie Mamusi i nie jedzcie agrestu, bo to grozi zachorowaniem... Do nas kierował i inne upomnienia: Warszawa 5 XI 1954. Kochana Tosieńko i Kochane Dzieci. Ser¬deczne pozdrowienia przesyłam z Warszawy i przypominam Wam dzieci o konieczności i potrzebie wzajemnego sobie pomagania, zgod¬nego współżycia i udzielania Mamusi pomocy w miarę możliwości. Im kto więcej Mamusi swej pomoże, tym bardziej ją naprawdę kocha. Ojciec jednak tylko w listach umiał pokazać swoją bardzo uczuciową stronę. Kiedy wyjechaliśmy z Tomkiem do Kanady, przysyłał nam wzruszające listy, nawet wiersze pełne mądrych rad i miłości. Swoją pierwszą dojrzałą myśl pamiętam wyraźnie. Wspina¬łam się na palcach i szukałam rączkami, ledwo dotykając blatu kuchennego, czegoś do zabawy. Nic nie znalazłam i byłam rozczarowana. Pamiętam swoje pocieszenie: – To przejściowe, nie¬bawem urosnę i wszystko to, co wysoko, będzie dostępne... Dorastanie do wysokości mebli stało się etapami wzrostu. Jako mała dziewczynka siadywałam na kolanach Taty i wszy¬scy wokoło mówili, że jestem „córeczką tatusia”. Kiedyś Krzysio, mój młodszy braciszek, ciężko zachorował. Po latach dowiedziałam się, że to było wirusowe zapalenie brzucha. Mama płakała nad nim i mówiła do Ojca: – Heniu, żeby on nam nie umarł, jak Jędruś... Pamiętam, że przeraziłam się tym, co usłyszałam, podeszłam do jego łóżeczka i nachyliłam się z zabawką. Krzyś nawet nie patrzył na mnie, leżał bladziutki. Kiedy wydobrzał, był tak słaby, że nie miał sił chodzić i Mama nosiła go na rękach otulonego w kocyk. Długo jeszcze był, jako najmłodszy, ochraniany przez wszystkich. Kiedyś zachorowaliśmy wszyscy na dyfteryt. Pierwszy zachorował Henio, wówczas uczeń drugiej klasy, i Rodzice starali się go trzymać w odizolowaniu. Jednak niebawem Krzysio i ja też mieliśmy „zaatakowane gardła”, nawet Mama. Ciocia Danka przyniosła surowicę i penicylinę, siostra zakonna przychodziła robić nam zastrzyki. Zapamiętałam, jak Mama powiedziała do Ojca: „przesilenie minęło”. Lubiłam chorować, bo po pierwszych swoistych pretensjach pod moim adresem (że nie ubrana ciepło wyszłam do ogrodu i dlatego się przeziębiłam) chorowanie to było leżenie w łóżku przez cały dzień bez uczucia winy. Zazwyczaj Mama nie pozwalała nam wylegiwać się w łóżkach mówiąc, że wtedy „głuPie myśli przychodzą do głowy”, a Ojciec mówił: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Kiedy chorowałam, uwaga wszystkich skierowana była na mnie i wszyscy byli dla mnie dobrzy. Mama dawała mi pyszny kogel-mogel do picia, osłodzoną mio-dem herbatę z cytryną, gotowała rosołki i podawała w filiżance. Gdy opanowałam naukę czytania, Tatuś znosił mi książki i mo¬głam spokojnie czytać je całymi dniami. Przyjemne było zasypianie, miękkość pościeli dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Byłam bardzo nieszczęśliwa, kiedy przeniesiono moje spanie do osobnego pokoju. Miałam wtedy sześć lat. Wsłuchiwałam się w tykanie zegara z kukułką, która wyskakiwała i kukała co godzinę. Nie znosiłam samotności w pokoju, a przede wszystkim – bałam się ciemności. Bałam się duchów, bałam się poczwar i złych ludzi. Ciemności bałam się zawsze; dotychczas nie czuję się dobrze, gdy jest ciemno. Pamiętam sen z dzieciństwa, że zaatakował mnie duży ptak podobny do czapli z długimi, chudymi nogami. Walczyłam z nim, chwyciłam za nogę, która... złamała się. Trzask łamanych kości był tak straszny, że obudzi¬łam się i trzęsłam z wrażenia. Był to jeden ze snów bardziej obrzydliwych, na wspomnienie którego wzdrygam się do dziś. Kiedyś śniła mi się własna śmierć. Widziałam siebie leżącą na łóżku, sama siebie przez okno podglądałam przerażona sytuacją i zawstydzona, że ktoś może zauważyć, że jestem w dwóch osobach – żywa i umarła. Przemknęłam jakoś do lustra, spojrzałam na siebie i zdumiałam się... własną urodą. Życie rozgrywało się głównie w obszernej kuchni. Dom ogrzewany był piecami, piec w kuchni był zawsze ciepły i wszy¬stko co ważne działo się w kuchni. Spaliśmy w chłodnych pokojach, wieczorem wsuwając się szybciutko pod pierzynkę. W szczególnie zimne wieczory Rodzice wsuwali pod pierzynę termofor z gorącą wodą, który zagrzewał ciepłem łóżko. W po¬kojach były duże kaflowe piece. Miło było siąść obok na krześle, grzały w plecy i dawały przytulne poczucie bezpieczeństwa. Byliśmy niezamożną rodziną, nie żyliśmy dostatnio, ale my, dzieci, nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy biedni, czy nie. Moim marzeniem był rower, dostałam go dopiero w okresie studiów. Mama bardzo dbała o dom, dobrze gotowała, sama szyła nam ubrania. Mając duży ogród, wykorzystywała go. Kupowała kurczaki, kaczuszki, które trzymała w ogrodzie, by mieć dla nas świeże jajka i rosół każdej niedzieli. Latem czasami mieliśmy czerninę. Nie znosiłam jej i dostawałam rosół z kaczki, zanim Mama go doprawiła krwią z mąką. Zawsze jedliśmy makaron i kluski zrobione przez Mamę i długo nie wiedziałam, jak smakuje „makaron ze sklepu”. Jedzenie się szanowało, zawsze trzeba było wszystko z talerza zjeść. Kromkę chleba podnosiło się z podłogi i całowało. Bochenek przed rozpoczęciem krojenia trzeba było przeżegnać, robiąc nożem znak krzyża. Pamiętam, jak rano Mama stawiała mnie i Krzysia (Henio jadał już sam) na krzesłach w kuchni i małą łyżeczką poda¬wała nam po kolei po dwa jajka na miękko, które przegryzali¬śmy chlebkiem z masłem i popijaliśmy garnuszkiem gorącego mleka. Z kolei Tata wieczorami ustawiał nas troje w rzędzie i łyżką stołową podawał tran do picia. Każde z nas otrzymy¬wało jedną łyżkę stołową tranu i kawałek suchego chleba, by zagryźć smak. Nie znosiłam picia tranu i często zbierało mi się na wymioty. W dzieciństwie narzekano na moje wybrzydzanie w jedzeniu. Nie znosiłam na przykład picia kakao, które potem bardzo polubiłam. Ojciec zabrał mnie kiedyś do restauracji. Nie wiem, co to było za wydarzenie. Zamówiliśmy pełny zestaw dań. Podano czerwony barszczyk z pasztecikiem, mięso z ziemniakami i zielonym groszkiem. Ojciec chciał mi sprawić przyjemność, tymczasem ja po wypiciu barszczyku poczułam się syta i siedziałam z pełną buzią odmawiając następnych kęsów. Kelner popatrywał na nas, zabierał nietknięte talerze, przynosił następne. Czułam się okropnie winna. Mama dużo z nami przebywała, choć wiecznie była zajęta. Lubiłam się jej przyglądać. Miała długie włosy, które upinała w koronę, a po latach w kok. Pamiętam, jak lubiłam niektóre jej stroje. Miała zimowe palto od środka pokryte futerkiem, do którego przytulałam policzek. Podobał mi się jej zielony lekki wiosenny płaszcz. Nie znosiłam szarego kostiumu. Szary wydawał mi się okropnym kolorem. Mama szyła moje sukienki, zapamiętałam kilka, bo były kolorowe i ładne. Mama czę¬sto zasięgała porad krawieckich u swojej przyjaciółki od sióstr salezjanek, Jadwigi zwanej Dziunią, która pracowała w łódzkim Domu Mody „Telimena”. Zazwyczaj moje sukienki były w „praktycznych” kolorach. Moja koleżanka miała biały pła¬szczyk, ja zawsze miałam granatowy. Ten jej biały płaszczyk, taki „niepraktyczny”, śnił mi się po nocach. Zapamiętałam też, jak ubrana w białe pończoszki i nową sukienkę na Wielkanoc pobiegłam do wilgotnego po deszczu ogrodu i wróciłam zabrudzona. Mama się wówczas mocno zirytowała. Narzekała także, że kiedy idę do kościoła w odświętnej sukience i z kokardami we włosach, obtłuczone kolana przypominają o moich wyczynach. Bałam się jej, ale Ojca bardziej. Mama czasami groziła nam, że jak nie będziemy posłuszni, zostawi nas i „pójdzie so¬bie w cały świat”. Nie rozumiałam tych słów, ale brzmiały tak strasznie, że budziłam się w nocy, jak po złym śnie. Umiała zrobić wiele pożytecznych i pięknych rzeczy. Narzekała, że w związku z tym nigdy nie ma czasu. Robiła na szydełku serwety, firanki, haftowała białymi nićmi pościel, znała haft angielski, mereżki, aplikacje. Szyła dla siebie i dla nas. Tylko płaszcze i garnitury nosiło się do krawca. Chleb przynosiła z prywatnej piekarni, wymagało to dalekiego spaceru. Chleb z piekarni pani Romanowskiej przy ulicy Inflanckiej, pyszny, z chrupiącą skórką, jada się w naszym domu do dzisiaj, choć pojawiło się wiele nowych piekarń w bliższej okolicy. Mama także świetnie gotowała. Jej wspomniany, ręcznie robiony żółciutki makaron i kluski, rosół niedzielny, flaczki, zawijańce, wypieki, pyszne pączki, jagodowe bułeczki, kluski na truskawkach, tzw. podpiwek do popicia w upalne dni. Z wypieków Mamy najbardziej zawsze lubiłam sernik i makowce. W czasie wyrabiania ciasta wylizywałam palcem brzegi misy. Pieczenie ciast to był cały rytuał. Mama nie używała mikserów ani innych pomocy, wszystko wyrabiała ręcznie, z zachowaniem proporcji i kolej¬ności i było to zajęcie na całe popołudnie. Dzięki Rodzicom polubiłam operę, operetkę i znałam wszystkie popularne arie nucone przez Mamę w domu. Muzyka ope¬rowa w dużym stopniu uformowała mnie emocjonalnie. Nie lubiłam wielu kompozytorów, nigdy na przykład nie polubiłam Wagnera. Mam w Warszawie kolekcję płyt ze słynnymi ariami operowymi i operetkami, prezent od Taty. Arie z operetki Paula Ábraháma „Bal w Savoyu”, „Rose Marie” i „Madame Dubarry” śpiewali Krystyna Nyc-Wronko, Romuald Spychalski, Bohdan Paprocki. Ojciec miał płyty z ariami oper Giuseppe Verdiego „Rigoletto”, Giacomo Pucciniego „Tosca”, „La Boheme”. Arię Pa-pageno z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta i Trubadura z opery Verdiego śpiewał pięknym barytonem Andrzej Hiolski, Wanda Wermińska sopranem odśpiewywała „Madame Butterfly” Pucciniego i arię Lizy z „Damy Pikowej” Piotra Czajkowskiego. Ojciec podziwiał głos legendarnego neapolitańczyka, śpiewaka swojego dzieciństwa, Enrica Caruso, a także Beniamina Gigli. Pamiętam, jak słuchał też w zachwyceniu głosu Imy Sumac. Po latach Rodzice niecierpliwie oczekiwali na programy telewizyjne Bogusława Kaczyńskiego, który całej Polsce przybli¬żył wielką operę i wielkich śpiewaków. Nie było chyba wdzięczniejszych słuchaczy jego programów od moich Rodziców. Dla mnie opera to moje dzieciństwo, prawie dom rodzinny i zawsze słucham niektórych arii wzruszona. Inny zbiór płyt, prezent od Ojca, to piosenki żołnierskie, piosenki „Mazowsza” i „Śląska”, kolędy. W domu często słuchaliśmy piosenek żołnierskich, które Ojciec lubił szczególnie, bywał w tych chwilach jakiś podniosły i zamyślony. „O mój rozmarynie”, „Czerwone maki na Monte Cassino”, „Idzie żoł¬nierz borem, lasem”, „Oto dziś dzień krwi i chwały”, „Warszawskie dzieci” (...idą w bój, za każdy uśmiech twój, Stolico dają krew...) ...wszystkie je pamiętam dobrze do dziś. Ojciec puszczał nam także nagrane na płycie recytacje z cyklu Arcy¬dzieł Poezji Polskiej. Słuchaliśmy w skupieniu Adama Mickie¬wicza „Reduty Ordona”, „Sonetów krymskich”, „Stepów akermańskich”, „Burzy”, „Ajudahu”. Do dziś dźwięczy mi głos Jana Kreczmara: „Nam strzelać nie kazano...” Nie rozumiałam treści, ale bardzo byłam przejęta i skupiona. Marian Wyrzykowski recytował „Odę do młodości”, „Pieśń Wajdeloty” i wzruszający „Powrót Taty”. Kiedy Ojciec kupił pierwsze nasze radio Pionier, wiedzieliśmy, że była to ważna chwila. To radio służyło nam wiele lat. Szczególnie lubiliśmy słuchowiska radiowe, sprawdzaliśmy w gazecie czas ich nadawania i czekaliśmy odpowiedniej godziny. Ojciec słuchał regularnie audycji Radia Wolna Europa. Pamiętam pogawędki Jana Nowaka „Poznajmy się bliżej” i później jego komentarze polityczne, gdy działo się coś istotnego w kraju. Pamiętam kabaret Hemara, piosenki lwowskie śpie¬wane przez Renatę Bogdańską i Władę Majewską. Po latach, bę¬dąc w Londynie na kolacji u Zbigniewa i Stanisławy Racięskich, powtórzyłam zarówno Władzie Majewskiej, jak i Irenie Delmar, śpiewających piosenki Hemara, że dorastałam w domu, który Ref-Ren i Hemar odwiedzali w swoich audycjach. Całe wspomnienia dzieciństwa to kościół. Już jako trzyletniej dziewczynce Mama wplatała mi we włosy białą kokardę, ubierała w białą sukienkę z falbankami, zawieszała koszyczek z suszonymi kwiatkami: „sypałam kwiatki”. Mama stale sukienkę odświeżała, prała, prasowała. Zbierała płatki z kwiatów i suszyła na gazecie rozłożonej w słońcu na parapecie okna. W czasie procesji Bożego Ciała, która wydawała mi się zawsze za długa, nieraz chciało mi się pić. Mama zazwyczaj szła obok, niosąc kompot do picia, który mi podawała w garnuszku. W czasie wielkanocnej rannej mszy, rezurekcji, zazwyczaj byłam niedobudzona i zziębnięta. Pamiętam rozmowy Mamy z panią Bienia¬sową, mamą Ali, która także sypała kwiatki. Obie wymieniały uwagi co do naszych sukienek i ich szczegółów. Pani Bieniasowa przychodziła czasami do nas do domu i Ojciec pokazywał jej książkę o Katyniu. Pochylali się oboje nad indeksem z wymienionymi nazwiskami poległych oficerów. Brat pani Bieniasowej, Henryk Skowroński, był na tej liście. Mama od dziecka związana była z siostrami salezjankami. Jak wyczytałam wiele lat potem, zakon salezjanów założony zo¬stał we Włoszech w 1856 roku pod wezwaniem świętego Franciszka Salezego przez Jana Bosco. Jego głównym zadaniem była opieka nad dziećmi. Obecnie w świecie jest 40 tysięcy księży, sióstr i braci salezjanów, którzy pracują w ponad stu krajach, kontynuując pracę swojego patrona. Pracują w szkołach, sierocińcach, domach opieki i szpitalach. Norman – mój mąż – jak wielu Amerykanów, wspiera regularnie ich prace i salezjanie w Nowym Jorku przesyłają mu w podziękowaniu swoje publikacje. Zakon ten w Polsce przed wojną miał dobrze roz¬budowane szkolnictwo zawodowe, obecnie prowadzi duszpa¬sterstwo i misje zamorskie. Salezjanie zakładali oratoria, budowali szkoły rzemieślnicze i rolnicze, tworzyli internaty i kolegia, byli inicjatorami kolonii letnich, twórcami systemu wychowawczego. Do wychowania wprowadzali teatr, muzykę, sport, wycieczki. Zakon sióstr salezjanek, mieszczący się w skromnej kamienicy otoczonej płotem, był stosunkowo niedaleko nas, na Franciszkańskiej. Siostry nauczały religii dzieci w parafii Dobrego Pasterza, do której należeliśmy. Nas wszystkich: Henia, mnie i Krzysia, religii uczyła młoda i ładna siostra Halina. To ona przygotowała mnie do Pierwszej Komunii. Wymagała od nas sprawozdań, jakie to „dobre uczynki” udało się nam w domu zdziałać. Wymieniałam mycie naczyń, pomoc w rozpakowywaniu zakupów, nie miałam jednak zbyt wielu tych dobrych uczynków; nie wydaje mi się, bym była bardzo pomocną w domu córką. Mama, wiecznie zajęta, często przepracowana, wykonywała wszystkie prace domowe sama. Siostra Halina była uśmiechnięta, ale bardzo wymagająca i trochę się jej bałam. Miała wyjątkowo melodyjny głos. Nauczyła nas modlitwy, którą – jak zapewne wszystkie dzieci – zapamiętałam: Aniele Boży, Stróżu mój... Mama przyjaźniła się z niektórymi siostrami: Jadwigą Kondratowicz, Wandą Michalską, siostrą Genowefą i siostrą Anielą Olczyk. Siostra Aniela, wykształcona i oczytana, przeniesiona została do Lublina na Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdzie prowadziła bibliotekę. Czasami odwiedzała Łódź i wtedy spotykała się z zaprzyjaźnionymi osobami. Wielkim wydarzeniem mojego dzieciństwa był dzień mojej Komunii Świętej urządzonej w naszej parafii Dobrego Pasterza. Był to bardzo ciepły dzień 17 maja 1959 roku. Ciocia Zosia, moja matka chrzestna, podarowała mi złotą Bozię na łańcuszku. Od Rodziców dostałam pierwszy w życiu zegarek. Był to mały złoty szwajcarski zegareczek, który bardzo polubiłam i który służył mi wiele lat. Często go gdzieś kładłam i nie mogłam potem znaleźć. Kiedyś szukałam go tydzień, modląc się, by się odnalazł. Okazało się, że schował go Ojciec, chcąc mnie nauczyć „zostawiania rzeczy na swoim miejscu”. Ojciec bardzo chciał, byśmy byli schludni i zorganizowani. Nie znosił nieporządku i braku ładu. Po uroczystościach komunijnych w kościele moja matka chrzestna przyszła do nas z trzema muzykantami i ci przez kilka godzin przygrywali gościom w ogrodzie. Tańczyliśmy i bawi¬liśmy się wspaniale. Zgromadziła się prawie cała rodzina ze strony Mamy i Taty. Ciocia Zosia mówiła, że to dobry znak dla mnie na przyszłość, taki ciepły, wesoły, szczęśliwy dzień. Ubrana byłam w białą, długą suknię, tzw. liturgiczną. Haft, złoty sznur wykonały siostry salezjanki, lilię i perłowy różaniec Mama kupiła u sióstr karmelitanek. Na głowie miałam wianuszek z mirtu. Na drugi dzień po komunii Mama zaprowadziła mnie do sióstr karmelitanek. Zadawały mi pytania, poprosiły, bym dla nich zaśpiewała. Trzęsącym się głosikiem, cichutko zaśpiewałam: „Jezusa ukrytego... w tym sakramencie czcić, wszystko oddać dla Niego, Jego miłością żyć...” Śpiewałam coraz ciszej, z trudem łapiąc oddech. Siostry zaczęły podnosić welony, odsłaniając twarze, i wyraźnie bawiła je sytuacja. – Czy jestem ładna? – zapytała jedna z nich. – Tak – odpowiedziałam przestraszona, choć wcale tak nie sądziłam. Siostra wyraźnie się ucieszyła. Inna zapytała: – A czy i ty chciałabyś zostać zakonnicą? – Tak – odpowiedziałam jeszcze bardziej przerażona. – To będziemy się za ciebie modlić... Byłam tą wizytą długo przejęta. – Ja nie chcę, nie chcę być zakonnicą. Musiałabym stale chodzić w jednej sukience – powtarzałam Mamie. – I ja nie chcę, byś została zakonnicą. Chcę, byś miała szcz꬜liwe życie – uspokoiła mnie Mama. Święta kościelne wyznaczały nasze życie. Na kilka tygodni wcześniej robiło się porządki. Myto okna, zawieszano świeże, wykrochmalone firanki, białym papierem wykładano wszyst¬kie półki w kredensie i szafach. W ostatni dzień pastowało się podłogi. Ten zapach kojarzy mi się dotąd z uroczystościami, ze świętami. Chyba najmilsze były święta Bożego Narodzenia. Ogród zazwyczaj tonął w śniegu. Kilka tygodni wcześniej pod dyrekcją Mamy z białych papierowych pasków robiliśmy gwia¬zdki na choinkę. Każdego roku dokupowaliśmy nowe bombki. Tatuś kilka dni przed świętami przynosił dużą choinkę, którą trzymał w komórce, wstawiając do wiadra z wodą. Ubieraliśmy ją w dzień przed Wigilią. Stała w pokoju, w którym spałam, zwanym przez nas pokojem stołowym. Pachniała tak intensyw¬nie, że odurzona zapachem nie mogłam się rano obudzić. Przed Bożym Narodzeniem przy pomocy Mamy, a potem sama, długi czas pisywałam listy do świętego Mikołaja. Prosiłam o zabawki i zawsze o małego niedźwiadka, o którym marzyłam całe wczesne dzieciństwo. List kładłam do skrzynki i zawsze następnego dnia znikał. Mama mówiła, że święty Mikołaj zabierał go nocą. Kilka tygodni przed świętami Rodzice kupowali mięso wieprzowe, szynkę, baleron i potem peklowali, trzyma¬jąc w saletrze, soli i ziołach. Tatuś obwiązywał mięso równo sznurkiem i wędził. W ogrodzie ustawiał specjalną beczkę do wędzenia, wcześniej „dla zapachu” znosił z lasu gałęzie z ja¬łowca. Uwędzone szynki i balerony wieszał w przylegającej do domu komórce. Wędliny zatem mieliśmy od Bożego Narodzenia do Wielkanocy. Na święta wielkanocne czynności wędzenia powtarzały się i powstawał kolejny zapas na kolejne tygodnie. Latem były głównie jaja, owoce i warzywa. W przeddzień Wigi¬lii Tatuś przynosił żywe karpie i zamrożonego sandacza. Karpie skupiały nas nad wanienką, w której pływały. W nocy jedne za¬sypiały, inne Mama musiała następnego dnia sama zabić. Były to dramaty dla nas niemałe i odwiecznie związane ze świętami. Same przygotowania do wieczerzy wigilijnej trwały wiele godzin. Wszystkie czynności i zwyczaje były symboliczne i tradycyjne, miały niemal sakralny charakter. Już od wczesnych godzin rannych obowiązywały surowe reguły. Mama mówiła, że „Jaka Wigilia, taki cały rok”. Wstawaliśmy rano, bo to zapowiadało, że cały rok będzie się z ochotą i raźnie wstawało do pracy i szkoły. Należało tego dnia wyeliminować to, co mogłoby zwiastować niepomyślny rok, a więc wszystkie prace trzeba było wykonywać ze starannością. Od rana niecierpliwie patrzyłam na Mamę przygotowującą kolację. Cały dzień zachowywaliśmy post i Mama przestrzegała nas, by się nie najeść do syta przed Wigilią, powinniśmy bowiem do niej zasiąść lekko podgłodzeni. Po południu kazała mi patrzeć w niebo w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Miała to być gwiazda, która prowadziła Trzech Mędrców ze Wschodu do Stajenki Betlejemskiej. Tatuś wracał wcześniej do domu. Do kolacji wkładałam najładniejszą sukienkę. Stół przykryty był białym, wykrochmalonym obru¬sem, na środku na talerzyku leżał opłatek, obok było sianko. Przed przystąpieniem do kolacji dzieliliśmy się opłatkiem. To właśnie on nadawał Wigilii jakiś nierzeczywisty, uniwersalny wymiar. Każdy z nas osobno podchodził do siebie i składał ży¬czenia; trwało to dość długo. Nie zapomnę wzruszeń i wysiłku, by życzenia były osobiste i specjalne dla każdego. Potem Mama podawała pyszną zupę z suszonych grzybów, najlepiej z prawdziwków, z łazankami, kluseczkami pokrajanymi w „krawaciki”. Kolejno jedliśmy, po trochu kosztując wszystkiego – kaszę ja¬glaną, usmażone na maśle i otoczone w jajku i bułeczce suszone grzyby z zupy, ryby pod różnymi postaciami: smażone karpie i sandacze, karp na słodko, śledzie panierowane w mące i sma¬żone w oleju konopnym, śledzie w oliwie, w śmietanie, rolmopsy. Była także specjalność wigilijna, tzw. makiełki (bułeczka maczana w mleku z nałożonym na wierzch farszem z bakalii, maku, rodzynek). Makiełki, jak mawiali Rodzice, dawały kolo¬rowe sny. Na deser jedliśmy ciasta: babkę i moje ulubione makowce. Był także kompot zwany suszem, bo ugotowany z suszonych śliwek, jabłek, gruszek. Dań musiało być jedenaście lub trzynaście, zawsze nie do pary, i oczywiście wszystkie były postne. Jak napisałam, podczas wieczerzy należało skosztować każdej z podawanych potraw, bo to świadczyło, iż głód nie będzie doskwierał w nadchodzącym roku, a obfitość różnych dań była zapowiedzią przyszłorocznych dobrodziejstw. Dopiero po wieczerzy obdarowywaliśmy się prezentami. Zawsze dostawałam książkę i zabawki. Kiedyś braciom Ojciec własnoręcznie wykonał z drewna duży samolot. Miał ruchome kółka i śmigło; po latach zaczęła schodzić z niego farba i Tatuś go czasami na nowo malował. Był tak trwały, że długo służył jeszcze małemu Tomkowi. Zapamiętałam szczególnie mebelki do domku dla lalek, które ustawiałam w rogu sypialni. Miałam kilka lalek, ale prawdziwie dużą i piękną, wymarzoną od dawna śpiącą lalę, ubraną w krakowski strój, dostałam dopiero mając trzyna¬ście lat. Zachowałam ją do dziś. Gdy byłam w wieku szkolnym, na Gwiazdkę najczęściej dostawałam „odpowiednie do wieku” książki, długopisy i wieczne pióra. Bawiąc się i słuchając kolęd, czekaliśmy prawie do północy i wszyscy szliśmy pieszo na Pasterkę do kaplicy sióstr salezja¬nek. Była bliżej niż parafialny kościół Dobrego Pasterza i można było znaleźć dla siebie miejsca siedzące. W czasie Pasterki jako pierwszą śpiewało się przepiękną kolędę, jedną z najstarszych, do której słowa w XVIII wieku napisał Franciszek Karpiński: „Bóg się rodzi”. Popularnością dorównuje jej jedynie starsza o trzy stulecia, anonimowa kolęda „Anioł pasterzom mówił” i śpiewana na nutę poloneza „W żłobie leży, któż pobieży kolę¬dować małemu”. Koloryt polskich kolęd sprawił, że jako małej dziewczynce długo wydawało mi się, że Pan Jezus urodził się gdzieś w Polsce, w małej stajence na wsi. Pasterze zbudzeni przez aniołów i spieszący do szopy wydawali mi się polskimi parobkami. Boże Narodzenie zaś najbardziej polskim świętem, z grudniowym mrozem, kożuchami, butami i czapami. Byłam zawiedziona dowiedziawszy się, że Pan Jezus przyszedł na świat w dalekim Betlejem, najmniejszym z miast Judy. Kiedy jako dorosła osoba zobaczyłam to miasto, wydało mi się nadzwyczajne: zbudowane z białego i różowego kamienia, rozło¬żone na dwóch zboczach pokrytych winnicami, gaikami figo¬wymi, migdałowymi, drzewami granatów i oliwek. Byłam bardzo przejęta, odwiedzając Bazylikę Narodzenia prowadzącą do Groty Narodzenia. Wzruszyłam się jednak dopiero, znajdując polskie akcenty w Palestynie, jak choćby: III i IV stację Drogi Krzyżowej w Jerozolimie, pomnik z płaskorzeźbami Matki Bo-skiej Częstochowskiej w Tyberiadzie na dziedzińcu kościoła św. Piotra Rybaka wzniesiony w 1945 roku przez żołnierzy 2. Korpusu, wizerunek polskiej Madonny w otoczeniu Mieszka I i Dą¬brówki w sanktuarium Zwiastowania w Nazarecie. Mała kaplica sióstr salezjanek brzmiała silnie głosami, wśród których szczególnie wyróżniał się melodyjny głos Mamy. Wracałam senna i szybko kładłam się do łóżka, żeby pamiętać, co się śniło, bowiem wróżba była na nadchodzący styczeń. Sny od Wilii do Trzech Króli dawały wróżbę na cały rok. Mama także zwykła mówić, że jeżeli nie byliśmy posłuszni w dzień wigilijny, to takimi pozostaniemy cały rok. Starałam się jak mogłam, ale też wciąż czymś się irytowałam. Może dlatego, że dzień niósł tyle wrażeń i emocji. Sylwestra spędzaliśmy w domu, nie czekaliśmy północy. W Nowy Rok szliśmy do kościoła, aby otrzymać „błogosławień¬stwo na cały rok”. Później oczekiwaliśmy odwiedzin księdza po kolędzie, który modlił się z nami i zostawiał dla nas kolorowe obrazki. Te święte obrazki wkładałam do książeczki do nabożeństwa i mam je chyba wszystkie do dzisiaj. Po Nowym Roku chodziliśmy na przedstawienia jasełek, które organizowano w kościele Dobrego Pasterza i bardzo sta¬rannie u ojców salezjanów na Wodnej. Postaci Matki Boskiej, świętego Józefa, Archanioła Gabriela, Heroda, Diabła wypełniały moją wyobraźnię w długie zimowe wieczory. Lubiłam zimowe święta, bo wciąż jakby się przedłużały. Po Bożym Narodzeniu następowało święto Trzech Króli albo Ob¬jawienia Pańskiego, bo Chrystus po raz pierwszy ukazuje się wtedy światu. W kościele odbywała się procesja idąca trzy razy, bo Magowie też wracali inną drogą. W tradycji chrześcijań¬skiej byli nazwani Królami, Mędrcami lub Magami. Chociaż nie wiemy dokładnie, kim byli, domyślamy się jednak, że byli uczonymi – zajmowali się zapewne astrologią i naukami tajemnymi. Gwiazda, którą ujrzeli, zgodnie z panującym przekonaniem, iż każdy człowiek posiada własną, była gwiazdą nowego władcy. Wyruszyli w daleką i niebezpieczną drogę, by oddać pokłon na¬rodzonemu Królowi, hołd należny tylko monarchom. Gwiazda o niezwykłej jasności zaprowadziła ich do Betlejem, do paster¬skiej szopy, gdzie u stóp Jezusa złożyli dary. Dary były symbolami: złoto – to atrybut władzy i panowania, kadzidło – symbol kapłaństwa, a mirra zapowiadała mękę i śmierć Chrystusa na krzyżu. Mirra to wonna żywica, której ludy Wschodu używają do balsamowania zwłok. Trzem Mędrcom nadano imiona: Kacper, Melchior i Baltazar. Po przyjściu z kościoła z mszy Mama kreśliła poświęconą kredą inicjały ich imion na zewnętrznych drzwiach oraz bieżący rok. Wiązało się to z przekonaniem, że znaki te mają chronić dom od nieszczęść. Zimę spędzaliśmy bawiąc się w domu. Lubiłam kuchnię, nie lubiłam dużego, stołowego pokoju, bowiem na kredensie stały poustawiane kryształy. Mama była z nich bardzo dumna i Tatuś wciąż uzupełniał ich kolekcję. Trzęsła się nad nimi i kazała nam uważać, by „broń Boże nie zrzucić”. Tymczasem raz po raz zawadzaliśmy o kryształ i wiele z nich nadtłukliśmy. W tym to okresie stwierdziłam, że jesteśmy oceniani za nasze złe uczynki, że zło jest silniejsze od dobra, jest jakby cięższe i przeważa. To stwierdzenie dzieciństwa zostało mi na całe ży¬cie. Jedna osoba z negatywnym nastawieniem do innych, agresywna i dokuczliwa, może narzucić nieprzyjemną atmosferę całej grupie ludzi pogodnych skądinąd i życzliwych. Oni jakby nikną i eksponuje się tylko ta agresywna. Dobro nie jest tak natarczywe i nie jest prawdą, że „świeci w ciemnościach”. Oce¬niani też jesteśmy za swoje złe poczynania. Można przeżyć całe życie w harmonii z ludźmi i sobą, jeden jedyny raz zrobić coś, co wykracza poza normy dobra, popełnić zło, i potem to zło wlecze się za nami całe życie. Nie mówi się o nas, że byliśmy wiele lat dobrymi obywatelami, ale że na przykład: ukradliśmy, oszukaliśmy, skrzywdziliśmy innych. Nawet jeżeli to był jednokrotny wyczyn, ciągnie się za człowiekiem i czasami umiera dopiero z nim. Jeżeli człowiek jest wielki, po jego śmierci to zło jeszcze potężnieje i oblepia niby powój ducha i grób zmarłego. Po Bożym Narodzeniu i święcie Trzech Króli, po którym rozbierało się choinkę, powoli załamywała się zima, nadchodziły też nowe święta. Tradycja chrześcijańska przyjmuje, że Chrystus poszedł na pustynię i przez czterdzieści dni pościł, umartwiając się przed śmiercią, o której wiedział, że rychło na¬stąpi. Kościół nadał Wielkiemu Postowi szczególne znaczenie i oprawę. Pamiętam Wielki Tydzień. Środa popielcowa i Wielki Piątek to był ścisły post. W Wielki Tydzień chodziliśmy na nabożeństwa: medytacyjno-liryczne rozpamiętywanie Męki Pań¬skiej, przygotowania do spowiedzi, którym towarzyszyły rekolekcje, osobne dla dzieci, dla młodzieży, kobiet. „Gorzkie żale przybywajcie...”, śpiewało się w poście. Święta wielkanocne kojarzyły się z nadchodzącą wiosną. W Wielką Sobotę do naszego domu na Franciszkańską przychodził ksiądz. Obie z Mamą ubierałyśmy stół zielonymi bo-rówkami i widłakami, które Mama kupowała na rynku (widłaki były pod ochroną i kupowało się je ukradkiem). Mama stawiała na stole baranka zwanego agnuszkiem, ozdobionego chorągiewką, listkiem bukszpanu i czerwoną wstążeczką, kryształowe naczynie z wodą święconą, miotełkę do święcenia, bochen chleba, szynkę ze sterczącą kością, baleron, pęta białej kieł¬basy, polędwicę wołową, smażony schab, cielęcinę, umalowane jajka (najłatwiej było ugotować je w łuskach od cebuli, uzyskując kolor czerwony), wypieczone babki, pierniki, serniki. Stół zastawiano jadłem, sąsiedzi przynosili swoje koszyczki. Kapelan święcił cały dom i zastawiony stół. Po południu szliśmy oglądać ubrane groby w kościołach. Odwiedzaliśmy co najmniej trzy kościoły. Następnego dnia o szóstej rano, w dzień Wielkanocy, szliśmy obowiązkowo na rezurekcję. Dzwoniły dzwony we wszystkich kościołach, rozlegały się odgłosy strzelania z prochu i z kapiszonów. „Wesoły nam dzień dziś nastał, którego z nas każdy żądał, tego dnia Chrystus zmartwychwstał, Alle¬luja...” Słowa tej pieśni po raz pierwszy rozlegały się podczas porannej mszy rezurekcyjnej. Obwieszczały światu radosną nowinę o powstaniu z martwych Jezusa Chrystusa. Wydarzenie to jest esencją wiary wszystkich chrześcijan i leży ono u podstaw istnienia naszej religii. Zmartwychwstanie jest fundamentem, na którym spoczywa całe chrześcijaństwo. Radosny śpiew „Te Deum” – „Ciebie Boga wysławiamy”. Bardzo lubię tę pieśń do dziś. Pierwszy dzień to dzielenie się jajkiem w czasie wspólnego śniadania, drugi dzień świąt to był śmigus-dyngus, którym byliśmy podekscytowani. Zwykle to Tatuś wstawał rano pierwszy i kropił nas obficie, choć obiecywaliśmy być pierwsi. Kiedy zaczynała się wiosna, życie przenosiło się do ogrodu. Wiosnę wszyscy lubią bez zastrzeżeń. Już pierwsze oznaki nieodmiennie wywołują radość. Przechodzenie zimy w wiosnę to doroczna jakby zawsze nadzieja na lepsze. Dom także przygotowywało się, uprzątając po zimie. Nadejście wiosny to chwila ulgi po zimie, to również chwila marzeń, bo i w przyrodzie cud się spełnia. Wiosna to tęsknota za niewiadomym, za nigdy w życiu nie ziszczonym, za czymś, o czym dobrze jeszcze nie wiemy, czego bardzo pragniemy i czego zapewne nigdy nie dostaniemy ani nie osiągniemy w naszym pojedynczym, własnym życiu. Szczególny jest zapach wiosenny i świeży niepokój oczekiwania na nowe wydarzenia. Wszystkie zalety wiosny są niby banalne: odradzanie się życia, nadzieja i miłość. Zapach powietrza budzi nadzieję, nie lęk. Ma się pewność, że kwiaty rozkwitną, a ptaki założą gniazda. Wiosną wszyscy się kochają i są dla siebie łagodniejsi. 1 kwietnia Rodzice wyprzedzali nas w kłamstwach, które zazwyczaj były „horrendalne”. „Prima aprilis” – śmieli się z nas, gdy uwierzyliśmy w ich opowieści. W połowie kwietnia przypadały moje urodziny, o których Mama zawsze pamiętała i starała się ten dzień uczynić dla mnie szczególnie miłym. W kwietniu jednak żyliśmy oczekiwaniem na maj. W maju wiatr pachniał kwitnącymi ziołami. Pachniały mięty, piołuny, rozchod¬niki. Wiosenne zapachy, nastroje, uczucia i myśli, czas wiosennej przemiany. Miesiąc ten ma w tradycji polskiej szczególne miejsce. W naszym domu to była rocznica konstytucji, o której znacze¬niu słyszałam od dziecka. – Pamięć konstytucji – mówił Ojciec – przez lata łączyła Polaków, kiedy trzech zaborców wymazało państwo polskie z mapy świata. W obecnym czasie musimy się także tym świętem wspierać... Na trzeciego maja wywieszał flagę, a było to w owych latach oznaką dość swoistej odwagi lub brawury. Podobno Tatuś bardzo chciał, by Henio urodził się trzeciego maja, i trochę był początkowo zawiedziony, że urodził się dwa dni później. Maj to pogodna, radosna tradycja związana ze zwyczajami kościelnymi – tradycja poświęcona kultowi Matki Boskiej. Jako mała dziewczynka codziennie chodziłam z Mamą na nabożeństwa majowe. Śpiewałyśmy – „Chwalcie łąki umajone, góry, doliny zielone, chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki... Chwalcie z nami Panią Świata, Jej dłoń nasza wieniec splata...” i „Maryjo, królowo Polski”. Ojciec nie chodził tak często jak Mama do kościoła, jednak nie omijał nigdy wielkich świąt. Mama nie miała mu tego za złe, zostawał w domu i dopilnowywał gotującego się rosołu. Zielone Świątki, zwane też świętem Zesłania Ducha Świętego, obchodzone są w dzień Pięćdziesiątnicy, czyli siedem tygodni po zmartwychwstaniu Chrystusa. W liturgii chrześcijańskiej te wiosenne święta obchodzone są uroczyście. Domy i kościoły ozdabia się drzewkami. Szliśmy wszyscy do kościoła z ga¬łązkami brzozy, które zrywaliśmy z drzewa rosnącego przed oknami. Po powrocie wkładaliśmy gałęzie do wazonu z wodą i niebawem wypuszczały listki. Czerwiec, najdłuższe dni, krótkie noce. Lato rozkwitało za¬pachem ciepłych wieczorów, cierpkim smakiem czarnych jagód, które Mama kupowała na rynku bałuckim i piekła nam jagodowe bułeczki. To odgłosy kumkających żab w stawach i sadzawkach. – „Ach te noce, te czerwcowe...” śpiewała Hanka Ordonówna, ulubiona piosenkarka Taty. W wigilię świętego Jana Chrzciciela, kiedy następowało przesilenie dnia z nocą zwane nocą świętojańską, Mama opowiadała nam o puszczaniu wianków, zwyczaju rozpowszechnionym w innych stronach Polski. Przychodziło lato z Bożym Ciałem, a latem rozpoczynały się wakacje. Wakacje to był ogród, wolność i swoboda. Ska¬kanka, zabawy w chowanego. Chrabąszcze, żuki i motyle. Bar¬dzo podziwiałam motyle i wyczekiwałam, kiedy siądą, by je schwytać w dłoń. Przyglądałam się im, trzymając palcami za skrzydełka, po czym napatrzywszy do syta wypuszczałam z po¬wrotem na wolność. Biedne motyle jednak nie mogły latać, nie mogły wzbić się do góry. Szamotały się targając skrzydełkami i siadały wyczerpane. Spoglądałam na swoje dłonie, widziałam na nich pyłek pozostawiony przez skrzydła motyla i bardzo się wstydziłam. Nauczyłam się, że motyle można podziwiać z daleka, że jak się je schwyci i potrzyma w dłoni, zabiera się im część ich siły, kaleczy na zawsze. Potem nieraz myślałam o tym, że są sprawy, które można podziwiać, analizować, kochać z daleka. Jak się je weźmie „pod lupę”, przenicuje, tracą swój koloryt, powab i umiejętność „wzbijania się wysoko”. Upalne dni sierpnia. Jak długo trwał upał w ciągu dnia mogłam określić po tym, jak długo spał kot. Koty zawsze spały w gorące dni. Nadchodził wrzesień, powoli zbliżała się jesień. Jesień w Polsce... Odczuwa się ją jak jakieś zagrożenie, na jesień nikt nie czeka. I pojawia się niepostrzeżenie. Tej zmianie pogody nie towarzyszy żadna tęsknota, żadne oczekiwanie na coś lepszego. Bo wiadomo, że się będzie pogarszało aż do mglistych Zaduszek wśród zgniłych liści i pierwszego śniegu. Zasnute mgłami pola, zeschnięte rośliny i bezlistne drzewa. W powietrzu wisi jakaś groza. Wydawać by się mogło, że jesień powinna budzić ufność, iż w domu znajdzie się schronienie przed nadciągającymi chłodami, ale nie, pojawiały się dziwne niepokoje. Ludzie mówili, że wszystkie wojny zaczynały się jesienią. Pamięć ostatniej wojny była bardzo żywa. Mama wspominała ciepły wrze¬sień 1939 roku. Nigdy nie lubiłam listopada. Dzień Świętych, Dzień Zmarłych, kiedy jeździliśmy tramwajem na cmentarze. Najpierw na Doły do Jędrusia, potem na drugi koniec Łodzi, na cmentarz na Chojnach, gdzie były groby dziadka Józefa i babki Wiktorii. Paliliśmy lampki, spotykaliśmy babcię Genowefę, ciocię Hankę z mężem Jaśkiem, kuzynów i dalszą rodzinę. Lubiłam ciepło lampek i widok rozświetlonego cmentarza. Listopad był zawsze zimny i jakiś przesiąknięty śmiercią. Dopiero grudniowa perspektywa świąt zmieniała nastrój. Pojawiał się śnieg, który okrywał ogród pierzynką. Wszystkie pory roku obserwowaliśmy w ogrodzie. Naj¬większym bowiem źródłem zabaw i naszą wolnością był duży ogród. Liczył blisko 800 metrów kwadratowych i wydawał się nam, dzieciom, naprawdę wielki. Końcówkę ogrodu nazywałam „tam daleko”. Całe moje dzieciństwo, młodość i potem wczesne dzieciństwo mojego synka upłynęły w tym ogrodzie. Zimą z utęsknieniem czekaliśmy na pierwsze oznaki wiosny, która pozwalała nam na wyjście do ogrodu i potem spędza¬nie w nim wszystkich ciepłych dni. Wiosną obsypywały się drzewa kwieciem na biało, kwitły wiśnie, jabłoń, wypuszczały listki krzaki agrestu, porzeczek, bzu, jaśminu. W ogrodzie rosło kilkanaście drzew wiśni, wysokie topole, które zasadził Tatuś i które wyrosły tak bujnie, że można je było dostrzec z daleka. Kiedyś Henio wdrapał się na jedną i na jej wierzchołku umoco¬wał flagę. Zdumieni sąsiedzi wciąż komentowali jego brawurę i brak ostrożności. Henio z nas trojga miewał najbardziej nie¬przewidziane pomysły. Ciągle coś psuł. Kiedyś dostał łuk do strzelania. Poszedł tego samego dnia z kolegami na pola i wró¬cił ze złamanym, zostały tylko strzały. Nasz ogród sąsiadował z trzema innymi, równie obszernymi. W ogrodzie państwa Dyjaczyńskich były drzewa jabłoni i grusze. My też mieliśmy jabłoń, ale jabłka u nich były słodsze, w każdym razie tak nam się zdawało. Henio przekradał się, czołgając przez ogród państwa Skoniecznych, wchodził na drzewo, obrywał kilka jabłek i wracał z łupem. Z Krzysiem obserwowaliśmy w ukryciu jego poczynania, bardzo się denerwując. Kie¬dyś będąc na drzewie i obrywając jabłka, zamarł ze strachu, bowiem stary pan Dyjaczyński wyszedł do ogrodu, usiadł na krześle i odpoczywał. Henio trwał w bezruchu na drzewie długi czas, aż nadszedł zmierzch i sąsiad wrócił do domu. Zazwyczaj trzymaliśmy się parami – albo ja i Krzysio przeciwko Heniowi, albo ja i Henio przeciwko Krzysiowi, albo oni przeciwko mnie. Lubiliśmy grę w okręty, która pozwalała wszystkim nam brać jednocześnie udział. We troje pod nieobecność Rodziców myszkowaliśmy w ich rzeczach. Otwieraliśmy duży kredens Mamy, przeglądając go dokładnie, albo chętniej szperaliśmy w szafce biblioteki Ojca. Trzymał w kopertach kolorowe pocztówki, w pudełkach wieczne pióra, orzełki z koroną, kolek¬cję monet. Pochyleni nad tymi zbiorami starannie je przegląda¬liśmy i podawaliśmy sobie, by każde z nas mogło się napatrzeć. Kiedyś odkryliśmy prawdziwy bagnet, był naoliwiony i brudził, gdy się go wzięło do ręki. Ojciec trzymał go starannie ukryty, zaglądaliśmy do niego i oglądaliśmy z respektem; wiedzieliśmy, że to jeden z powodów, dlaczego szafka w bibliotece jest za¬mykana na kluczyk. Kluczyk trzymany był w pudełku w szu¬fladzie kredensu Mamy. Szybko takie sprawy odkrywaliśmy. To szperactwo było tajemnicą nas trojga. Potrafiliśmy się kłócić, szarpać i obrażać na siebie. Także skarżyć na siebie do Rodzi¬ców, choć zazwyczaj karani byliśmy zawsze razem. Ojciec nie dochodził słuszności racji i chyba to z czasem wpłynęło na fakt, że zaczęliśmy unikać skarg. Zaczęło się także rodzić poczucie lojalności. Krzysio, jako najmłodszy i najsłabszy z nas, zazwy¬czaj był grzeczny i posłuszny, ale do czasu. Pamiętam naszą pierwszą bójkę, w której on zwyciężył, zrobił się silny. Odtąd unikałam konfrontacji. Do Krzysia pozostał mi jednak zawsze swoisty, opiekuńczy stosunek. Przed domem rosła rozłożysta, ogromna brzoza. Drzewo było na granicy naszej i sąsiadów, dlatego i my, i oni korzy¬staliśmy z niej, obrywając gałęzie na Zielone Świątki, używaliśmy do tego wysokiej drabiny. Drzew wiśniowych było tak dużo i rodziły tak obficie, że nie szanowaliśmy ich i owoce często usychały na drzewach. Zajadaliśmy wiśnie pasjami: tylko dzieci i ptaki można zapytać, jak smakują czereśnie i wiśnie. W późniejszych latach Henio zrywał je i sprzedawał całymi wiadrami. Pamiętam kwitnące krzaki bzu, jaśminu. Mama zrywała ukwiecone gałęzie i stroiła pokoje. Zapach był tak odurzający, że dotychczas go pamiętam. Wtulałam twarz i miałam żółty nos od pozostawionego pyłku. Mieliśmy dużo krzaków agrestu, który zrywaliśmy jeszcze zielony, nie mogąc doczekać się, kiedy dojrzeje. Pośrodku ogrodu rosła rozłożysta jabłoń. Rodziła owoce co drugą jesień, a ja ją pamiętam głównie z tego powodu, że była moim drzewem, na które wspinałam się i miałam tam pośród konarów nawet wygodne siedzenie. Uciekałam przed wszystkimi do ogrodu i właśnie na tej jabłoni czułam się szczęśliwa. Kiedyś Mama szukając mnie wypatrzyła tamże i głośno, w obecności jeszcze innych osób, powiedziała, że dość już tych moich wspinaczek po drzewach, że najwyższy czas, abym zaczęła zachowywać się jak „dziewczynkom przystało”. Odczułam to jako wielką przykrość i byłam zażenowana. Po¬dobnie, kiedy Tatuś rozstawił w ogrodzie namiot i chłopcy po¬stanowili w nim spać. W nocy pomarzli i Mama nosiła im pierzynkę. Mnie nie pozwolono spać w namiocie, bo byłam „dziewczynką”, co odczułam także jako niezasłużoną przykrość. Kiedy Ojciec zabrał Henia i Krzysia na wycieczkę do Bisku¬pina, Kórnika i okolic, postanowiwszy wcześniej, że „bezpiecz¬niej” będzie mnie zostawić, zaczęłam odczuwać swoją inność jako coś, co przeszkadzało mi uczestniczyć we wspólnych za¬bawach. Wcześniej biłam się z braćmi, bawiliśmy się w chowa¬nego w całym ogrodzie, brodziłam boso w kałużach po deszczu i czułam się znakomicie. Lubiłam te swoje siedem, osiem, dziewięć lat i nie miałabym nic przeciwko temu, by się czas zatrzymał w miejscu. Był to okres, gdy miałam w sobie poczucie radości, swoistej pewności co do układu z otaczającym światem. – Masz piękne rzęsy i będziesz się chłopcom podo¬bać – powiedziała znajoma Mamy. Zapamiętałam to, jak wszy¬stkie dziewczynki zapamiętują komplementy. W dzieciństwie marzyłam o własnym, małym niedźwiadku. Rodzice przyrzekli mi, że pójdą do zoo i kupią mi go. Bardzo długo w to wie¬rzyłam i czasami nie mogłam zasnąć w nocy, rozmyślając o małym, puszystym zwierzątku, takim samym jaki był na obrazkach książki. Po tym wspaniałym okresie jednak nastąpił nowy: za¬częto mnie traktować jakby inaczej, wymagać układnego zachowania „dobrze wychowanej panienki”. Wszystko, co dotychczas robiłam, cała swoboda, została jakby zakwestionowana. Pozostawiona była natomiast bez ograniczeń Krzysiowi i Heniowi. Traktowano mnie inaczej jako dziewczynkę i w dodatku – ku mojemu przerażeniu – jako osobę prawie dojrzałą. Kiedy mówiłam, że chcę podróżować po świecie i odkrywać nowe lądy, w odpowiedzi słyszałam poważne uwagi, że wpierw muszę się długo uczyć, powinnam znać obce języki, a i to nie jest żadnym gwarantem spełnienia moich marzeń. Rodzice stali się jakby poważni i przestali mnie przytulać uśmiechając się, ak¬ceptując wszystko co sobie układałam na przyszłość. Przestali obiecywać kupno małego niedźwiadka. Powiedzieli, że to jest niemożliwe i żebym myślała realnie. Zaczęto do mnie mówić jak do dorastającej osoby, nie jak do dziecka, i wcale mi się ten nowy okres nie podobał. Nie miałam z kim go przedyskutować, nie umiałam sama go przeanalizować. Wiedziałam tylko, że coś się zmieniło, że coś tracę, a nie wiedziałam, co zyskuję. Poczułam się wtedy bardzo samotna i wycofałam się w swoje książki, marzenia. Tęskniłam do czegoś, co miało kiedyś przyjść. Przestałam się zwierzać. Koleżanek nie miałam. Z mieszkającymi w okolicy Renatką Petrykowską i Tereską Dyjaczyńską o długich warkoczach nie umiałam się zaprzyjaźnić. Koleżanki nie były mi chyba wtedy potrzebne do szczęścia. Miałam w ogrodzie ukryte pod krzakiem agrestu miejsce, gdzie zbierałam kolorowe szkiełka i układałam z nich mozaikę. Szkiełka błyszczały w słońcu. Nazywałam to miejsce „kino-lino” i było moją tajemnicą. Marzenia mojego dzieciństwa... Wynikały zazwyczaj z wra¬żeń po przeczytanych lekturach, zasłyszanych opowieści. Ca¬łym sercem opłakiwałam śmierć matki małego jelonka, rozmy¬ślałam, jak sama bym się nim zajęła i opiekowała najczulej. Marzyłam o zwierzętach, o jakimś takim nadzwyczajnym kontak¬cie z nimi, jak w bajkach, kiedy porozumiewały się ludzkim głosem i uczestniczyły we wszystkich przygodach. Filmów wówczas nie oglądałam, telewizora nie mieliśmy i swoje marzenia opierałam na czystej wyobraźni. Służyła mi „Księga dżungli” Kiplinga, wcześniej baśnie i bajki. Bardzo lubiłam książkę „Wydra pana Grahama”. Tatuś czytał nam niektóre, jak na przykład ulubione przez nas przygody małpki Fiki-Miki i Koziołka Ma¬tołka. Po latach, kiedy zamieszkałam w Warszawie, Melchior Wańkowicz czytał Tomusiowi fragmenty tej samej książki: „Koziołka Matołka”. Zwierzęta mojego dzieciństwa... Byłam przyjaciółką wszystkich żywych istot. Pamiętam zawsze koty i psy. Tuliłam w ra¬mionach kota, nazywano mnie kocią mamą. Dobrze pamiętam Filuta, dużego kota w czarno-białe plamy. Przynosił do domu złapane myszy, dumny ze zdobyczy, by się pochwalić, czym straszył nas wszystkich. Nasza sąsiadka nazywała go wrednym i opowiadała historię, jak zostawiła mięso w kuchni na stole i oddaliła się na chwilę; powróciwszy zastała kota trzymającego w zębach mięso i chcącego się wydostać. Mięsa nie uratowała, ale zdążyła uderzyć kota ścierką. Po kilku dniach zastała w sypialni, na środku narzuty zasłanego łóżka, na kapie, pozostałość kocią. Zemścił się w ten sposób za wymierzoną mu karę. Filut wojował wciąż z innymi kotami i ślady stoczonych walk nosił na skórze: wciąż miał nowe zadrapania i skaleczenia. Był niezależny i nie przepadał za naszymi czułościami. Z jego obecnością wiąże się pewna tragiczna historia. Przypomnienie jej jest dla mnie wciąż dużą przykrością. Mama przyniosła pewnego dnia na przechowanie kotkę z małymi kotkami. Jej właścicielka wyje¬chała na dwa tygodnie i na okres jej nieobecności my mieliśmy się nimi zaopiekować. Kotka była syjamką o pięknym, beżowobrązowym futerku, małe kocięta były rozkoszne, choć niewiele bawiliśmy się z nimi, ponieważ kotka nie pozwalała nam. Czuła się niepewnie w naszym domu, którego wcześniej nie znała, tym bardziej że wiedziała, że inny kot jest tu stałym mieszkańcem. Ile razy Filut wracał do domu, zawsze witała go złymi pomrukami. Bał się jej wyraźnie i starał się powracać do domu w późnych godzinach wieczornych. Kilka razy kotka zaatako¬wała go i Filut z trudem jej umknął. Pewnego wieczoru nie pod¬dał się, ale zaczął walczyć. Był rozwścieczony i zdesperowany. Rzucali się na siebie z pazurami, wreszcie przywarli szczękami i jeden drugiego próbował chwycić za szyję w morderczym uścisku. My wszyscy zaskoczeni szybko toczącymi się wypadkami, przerażeni patrzyliśmy na ich zmagania. Ojciec chwycił za szczotkę i próbował rozłączyć walczące koty. Długo moco¬wał się, aż odskoczyły od siebie. Filut uciekł na zewnątrz i nie pojawiał się przez kilka dni. Kotka zaś wyraźnie słaba poszła do swoich kociąt. Nad ranem zastaliśmy ją martwą. W domu zapanowała straszna atmosfera. Musieliśmy dokarmiać osierocone kocięta, czekaliśmy z niepokojem na właścicielkę. Kiedy się pojawiła, wiadomość przyjęła spokojnie, zostawiła nam naj¬mniejszego kotka i zabrała pozostałe dwa ze sobą. Odtąd mieliśmy w domu dwa koty. Filut traktował wyrozumiale i ostrożnie małego kotka, a ja długo nie mogłam zapomnieć o tym wydarzeniu. Tuliłam wciąż w ramionach małą kotkę i w rodzinnym albumie mam zdjęcia w ogrodzie właśnie z nią w objęciach. Na¬zwaliśmy ją Basią. Jako syjamka wymagała specjalnego jedze¬nia. Kupowaliśmy dla niej rybę, lubiła surowe jaja. Piła wodę, nie lubiła mleka. Basia szybko podrosła i stała się dużą pięk¬nością. Zazwyczaj rano budziła wszystkich głośnym, nieprzyje¬mnie brzmiącym miauczeniem, nawołując do podania jej śniadania. Pewnego dnia przyszła do domu chora, nie chciała nic jeść, po kilkunastu godzinach zdechła. Zapewne została otruta, jak podejrzewaliśmy, przez sąsiada. Mieliśmy sąsiada oddalo¬nego o kilka domów, mieszkającego w dwuizbowym małym domku, którego całym światem były gołębie. Koty z okolic rzucały się na nie i sąsiad ich nie lubił. Ten sąsiad był dla mnie postacią jak ze złej bajki. Kiedyś opowiedział nam, jak wziął naszego dorosłego Filuta do teczki i wywiózł tramwajem w drugi koniec Łodzi. Kiedy wrócił do domu po kilku godzinach, zastał Filuta na podwórku czającego się na gołębie. Kot wrócił przez całe miasto do siebie, do domu. Staraliśmy się chronić Filuta przed złością tego sąsiada, ale trudno go było stale pilnować. Filut chadzał własnymi drogami, był niezależny. Okrucieństw względem zwierząt było wiele i często jako dzieci to obserwowaliśmy. Pamiętam dobrze scenę, gdy jako dziewczynka wracałam z Mamą do domu. Ulicą szedł koń, cią¬gnąc ogromny wóz wypełniony węglem. Koń szedł wolno, wreszcie stanął. Silny, duży mężczyzna zaczął go bić, okładając zwierzę batem. Krzyczał przy tym i rzucał wyzwiskami. Zwierzę próbowało ciągnąć, ale nie dawało rady. Mężczyzna bił coraz zapamiętalej. Zaczęłam strasznie krzyczeć i nie pamiętam, co stało się dalej. Znalazłam się w domu, Mama nachylała się nade mną i opowiadała innym, że przejęłam się, widząc jak biją konia. Filut ostatecznie – tak jak Basia – został otruty. Był przebiegły i ostrożny, ale zapewne osoba, która go otruła, była bardziej przebiegła. Widząc śmierć zwierząt, wypytywałam Mamę o zja¬wisko śmierci. Ze zgrozą dowiedziałam się, że i ludzie umierają. – I ty umrzesz? I Tatuś? – pytałam oszołomiona. Ulicą czasami przejeżdżał czarny karawan, w tych latach używany od czasu do czasu do pogrzebów. Duże anioły podtrzymywały szklane drzwi karocy, posępnej, czarnej. Ten karawan mógł straszyć małe dzieci samym wyglądem. Gwałtowne śmierci zwierząt nie były rzadkie i stanowiły tragiczne przeżycia mojego dzieciństwa. Kiedyś Mama przyniosła małego kotka o tygrysim ubarwieniu. Był delikatny i ufny. Nie spuszczałam go z oczu, ale upływał czas i kot czuł się bar¬dziej swojsko w domu i w ogrodzie. Któregoś dnia podszedł do miski dużego, żółtego psa Azy i zaczął z niej coś wyjadać. Aza patrzył na niego pełen czujności, kotek odszedł od miski i zbliżył się do niego. W pewnym momencie pies chwycił go w pysk i zaczął potrząsać. Przerażona zaczęłam krzyczeć, ale pies nie puszczał. Wbiegłam do domu, powtarzając sobie na głos: – To nieprawda, to nieprawda!... Wybiegłam ponow¬nie, pies wciąż tarmosił zwierzątko. Narobiłam krzyku, zbiegli się wszyscy, Mama wyrwała kotka z psiego pyska. Był mokry i przerażony, ale wydawało się, że po wypoczęciu wydobrzeje. Niestety, po kilku godzinach zdechł. Poczucie winy z tego po¬wodu nie opuszczało mnie latami. Uważałam, że gdybym na¬tychmiast podniosła krzyk, a nie wbiegła do domu w przeraże¬niu i traciła cenne minuty, uratowałabym go. Wstydzę się tego strusiego zachowania do dziś. Struś chowa głowę w piasek, aby nie widzieć, co się dzieje. Niczego się tym nie dokona i przed niczym nie umknie. Mieliśmy koty i psy, ale i kulawego szpaka, i jeża. Przynieśliśmy go z ogrodu i jeż zamieszkał odtąd w domu. Pił zostawione mu mleko, w nocy budził nas hałasując, stukał zabaw¬nie, poruszając się po kuchni. Umknął jednak przy pierwszej lepszej okazji. Do naszego ogrodu ściągnęły inne koty z oko¬licy zwabione małymi kurczętami. Mama chowała je w ogrodzie, dokupywała małe kaczki, czasami indyczki, całe ptactwo hodując na niedzielne obiady i na codzienne jajka. Pamiętam także swoje przywiązanie do niektórych kur, które dały się ob-łaskawiać i zachowywały bardzo przyjaźnie. Od czasu do czasu ulubiona moja kura trafiała do garnka i wtedy zalewając się łzami nie chciałam ruszyć obiadu. Może to wówczas narodził się we mnie wstręt do jedzenia kurzego mięsa, który dopiero po latach, daleko od Polski, przełamałam. Henio strzelał z procy do kur sąsiadki i kiedyś jedną trafił i zabił. Szybko przynieśliśmy szpadel i zamiast przyznać się, stchórzyliśmy i zakopaliśmy ją. Sąsiadka nawet obiadu nie mogła z niej zrobić. Podobna sytuacja powtórzyła się ja¬kiś czas potem. Przynieśliśmy szpadel, wykopaliśmy dół, chcie¬liśmy zabrać kurę, gdy ta odzyskała przytomność i z krzykiem uciekła. Niezwykle dorodne koguty pilnowały naszych kur. Chyba najwcześniejsze wspomnienia dotyczą olbrzymiego „kuraka”, który atakował dzieci. Dopadł kiedyś Henia, który przewrócił się i krzycząc głośno leżał na ziemi, dając się dziobać rozwścieczonemu kogutowi. Pobiegłam przerażona do Mamy, która przegoniła koguta, śmiejąc się przy tym głośno z całego wydarzenia, co wydawało mi się bardzo niestosowne. Był niedługi okres, kiedy Mama kupowała w wylęgarni małe kurczęta, które trzeba było pilnować i chronić przed kotami z okolicy, dopóty nie podrosły. Zajęcie to przypadało mnie, nie lubiłam go, bo nie było prawie dnia, bym nie straciła jednego. Kot zawsze dopadł upatrzonego i zjadał go prawie na moich oczach. Kilka też razy domowa kura wysiadywała jajka. Pamię¬tam, jak nakrywałam poduszką jajka i „odstawiałam” kurę na krótki okres, aby coś zjadła i chwilę postała w miejscu. W jakiś czas potem godzinami obserwowaliśmy wylęganie, przynosząc często kurę w koszyku z wylęgającymi się kurczętami do kuchni. Malutkie pisklątka, puszyste i piszczące, były dla mnie niezwykłą atrakcją, obserwowałam je z dużą przyjemnością. Najważniejsze jednak w hierarchii były psy. Mieliśmy psa podwórzowego i mieliśmy psa w domu. Zapamiętałam dwa psy podwórzowe: wilczura zwanego Bari i żółte psisko zwane Azą, które wcześniej wspomniałam w związku z tragicznym in¬cydentem z kotkiem. Bari zmarł (w naszym domu nie mówiło się o psach, że zdechły) w dość późnym wieku i pamiętam, jak Tatuś ze łzami w oczach zakopał go w ogrodzie, po czym ja z Heniem i Krzysiem na drugi dzień utworzyliśmy rodzaj mogiły. Postawiłam nawet słoik z kwiatami. Mama, zobaczywszy nasze dzieło, zdenerwowała się i popsuła całość krzycząc, że nie można urządzać tego typu zabaw, bo przywołuje się nie¬szczęście. Dla nas to nie były wcale zabawy. Po Barim długi czas nie mieliśmy psa podwórzowego. Bari zresztą był psem łagodnym i jedynie swoim szczekaniem odstraszał ewentualnych intruzów. Był psem mocno starszym i takiego go zapamiętałam. Byłam za mała, by pamiętać go młodym. Aza zaś był psem, którego nazywam psem podwórzowym swojego dzieciństwa. Psem domowym była Psotka. Aza był przybłędą. Kiedyś pojawił się w naszej okolicy duży, żółty pies. Wszyscy sąsiedzi dawali mu jeść, nocował zaś u nas w pozostałej po Barim budzie. Nie tylko nocował, ale naszego domu strzegł i ktokolwiek do nas przychodził, witany był ujadaniem i wyszczerzonymi białymi kłami. Mój Ojciec w końcu zdecydował, że skoro pies u nas śpi, dajemy mu jeść i nas strzeże, powinniśmy go zaadoptować i przyjąć na stałe. Uwiązał go więc na łańcuchu, podobnie jak kiedyś Bariego. Żółte psisko nazwane zostało przez nas Azą i w niedługim czasie zaakceptowało wszystkie normy i wymagania. Psia buda nie była zwy¬czajną budą. Mieściła się w środku dużej przybudówki, miała dostęp do środka, gdzie zimą podawało się jedzenie, była dobrze okryta i chroniła przed zimnem. Latem pies miał swoje letnie legowisko i łańcuch uwiązany na długim drucie, mógł więc biegać dowolnie. W nocy z soboty na niedzielę pies był puszczany wolno. W niedzielę rano wracał zmęczony i po wy¬piciu wiadra wody odpoczywał pół dnia. Nie wiedzieliśmy, gdzie biegał, ale nie sprawiał nikomu kłopotów i zawsze wracał do domu nad ranem. Nie wiedzieliśmy także, jak pies odlicza dni tygodnia, ale zawsze w sobotę wieczorem był podniecony i czekał niecierpliwie uwolnienia. Aza był z nami zżyty i od¬dany domowi. Akceptował Psotkę, może było to łatwiejsze, ponieważ Psotka pojawiła się jako dwumiesięczny szczeniak. Jak zwykle, Mama nie wiadomo skąd przyniosła kiedyś małe, czarne, puszyste psiątko, które podarowała mnie i był to mój pierwszy własny pies. Czesałam go, kąpałam, bez przerwy trzymałam na kolanach. Pies mnie nie odstępował na krok, nie oddalał się samotnie, był niezwykle przyjaznego usposobienia. Przelewałam na niego wszystkie czułości, których nie chciały wcześniejsze psy i o które nie bardzo dbał kot Filut. Był to pierwszy domowy pies, dotychczas były psy podwórzowe. W domu zawsze były koty. Wszystkie jednak chadzały własnymi drogami i nie oddawały uczuć w sposób, który potrafi oddać prawdopodobnie jedynie pies. (.....)"

Edition Notes

Published in
Warszawa
Genre
Diaries., Biography.

Classifications

Library of Congress
PG7011.Z56 A3 2004, F394.D219 P728 2004

The Physical Object

Pagination
524 p., [16] p. of plates :
Number of pages
524

ID Numbers

Open Library
OL21235458M
ISBN 10
8371632630
LCCN
2005457617

Community Reviews (0)

Feedback?
No community reviews have been submitted for this work.

Lists

This work does not appear on any lists.

History

Download catalog record: RDF / JSON
April 4, 2020 Edited by Aleksandra Ziolkowska-Boehm Edited without comment.
June 22, 2018 Edited by Aleksandra Ziolkowska-Boehm Edited without comment.
November 15, 2017 Edited by Aleksandra Ziolkowska-Boehm Edited without comment.
November 12, 2015 Edited by Aleksandra Ziolkowska-Boehm Edited without comment.
December 9, 2009 Created by WorkBot add works page